Z Barbarą Sobkowicz, wieloletnią nauczycielką języka polskiego, animatorką życia kulturalnego w Sochaczewie, pasjonatką literatury, filmu i teatru rozmawia Jolanta Śmielak-Sosnowska.
Pani Profesor, gdyby miała Pani policzyć swoich wychowanków, to w setkach czy tysiącach?
Chyba w tysiącach, a na pewno jest ich dużo powyżej tysiąca.
Wielu z nich pamięta Pani z imienia i z nazwiska?
Bardziej z imienia niż z nazwiska, z tego względu, że starałam się mówić uczniom po imieniu. Odwrotnie niż było to w czasach, kiedy ja chodziłam do szkoły.
Specyfiką zawodu nauczycielskiego, jak żadnego innego, jest pamięć do twarzy, imion, roczników.
Ja uważam, że jest to zaleta. Co więcej, podobnie jak większość nauczycieli, interesuję się losami moich dawnych uczniów i cieszę się, jeśli odnoszą sukcesy. Jest mi natomiast przykro, kiedy zbaczają z właściwej drogi. Na szczęście tych pierwszych jest znacznie więcej. Przykładem może być relacja z Konkursu Młodych Dziennikarzy, jaką przeczytałam niedawno w „Ziemi Sochaczewskiej”. Pierwsze miejsce w kat. szkół podstawowych zajęła gazetka „Zygzak”, której opiekunką jest pani Teresa Kupiec. Nagrodę z ramienia miasta wręczała jej Agata Kalińska, relację z uroczystości pisała Małgorzata Pałuba-Burzyńska, a organizatorką konkursu i redaktorem gazety jest Jolanta Śmielak-Sosnowska. Wszystkie cztery panie to moje uczennice. I jak tu się nie cieszyć.
Ale w czasach szkolnych, stawiając przysłowiową „dwójeczkę”, często pytała Pani retorycznie: „dziecko, co z ciebie wyrośnie?”.
A teraz jestem niezmiernie szczęśliwa, że większość uczniów, którym zadawałam to pytanie, wyrosła na wspaniałych ludzi.
A gdyby miała Pani jeszcze raz decydować o wyborze zawodu, to byłby to nauczyciel polonista?
Przy tym pytaniu muszę się zatrzymać na dłużej, bo o tym, że będę nauczycielką dowiedziałam się w czerwcu 1966 r. po ukończeniu studiów. Ponieważ podczas ich trwania korzystałam ze stypendium fundowanego, musiałam wrócić do pracy do Sochaczewa. Mówię musiałam, chociaż jestem rodowitą sochaczewianką, ale idąc na polonistykę myślałam o dziennikarstwie. W tym czasie nie było studiów dziennikarskich bezpośrednio po maturze. Ci, którzy chcieli pracować w prasie lub wydawnictwie, kończyli polonistykę. O tym, jak było to silne pragnienie, świadczy fakt, że w ramach stażu przygotowywałam krótkie informacje kulturalne ze stolicy dla „Sztandaru Młodych”.
Kto w tamtych czasach fundował stypendium?
W moim przypadku była to Rada Powiatowa w Sochaczewie. Chodziło o to, abym odpracowała tutaj, to co otrzymałam. Szybko okazało się jednak, że władza nie ma pomysłu na to, jak mnie zagospodarować. W końcu otrzymałam dwie propozycje: Dom Kultury albo Szkoła Podstawowa nr 3. Dom Kultury mieścił się wtedy w obecnej siedzibie banku przy ul. 1 Maja. Kiedy poszłam, żeby go obejrzeć, od razu zauważyłam kamienne podłogi i stwierdziłam, że mogę się przez nie nabawić reumatyzmu (śmiech). Pozostała więc szkoła. I w taki sposób znalazłam się w „trójce”.
Wracając do pytania, czy nie żałuje Pani tej decyzji?
Nie żałuję, wręcz przeciwnie. Praca w szkole odpowiadała mojej osobowości. Dawała możliwość kontaktów z ludźmi i robienia wielu rzeczy wybiegających poza szkolny kanon.
Czy bezpośrednio z SP3 przeniosła się Pani do „Chopina”?
Tak, po pięciu latach w „trójce”, a więc w 1971 r., rozpoczęłam pracę w liceum, a rozstałam się z nim w 2001 r. W „Chopinie” spędziłam więc równe 30 lat.
Jakby tego było mało, po przejściu na emeryturę w szkole, rozpoczęła Pani pracę w Miejskim Ośrodku Kultury, gdzie spędziła Pani kolejne 10 lat.
To prawda. Kiedy zaproponowano mi pracę w domu kultury, zaczęłam od warsztatów teatralnych dla młodzieży. Wspólnie udało nam się przygotować kilka przedstawień.
Między innymi „Panią Dulską” Gabrieli Zapolskiej, ale sochaczewianie pamiętają także zainicjowane przez Panią cykliczne imprezy: Sochaczewski Festiwal Filmów Polskich, obchody Roku Języka Polskiego, czy charytatywne koncerty „Muzyka z serca płynąca”.
Szczerze mówiąc, to nie było takiego zamknięcia jednego i otwarcia drugiego rozdziału. Kultura zawsze mnie interesowała. Kiedy uczyłam w szkole, ciągle organizowałam wyprawy do teatru, często pociągiem, co teraz rzadko się zdarza.
Ja najbardziej pamiętam wyjazdy na spektakle Szajny. To był bardzo awangardowy teatr, o którym mówiło się w kraju, a o którym my dyskutowaliśmy na lekcjach polskiego.
W 100-lecie polskiego kabaretu, w 1986 r., byłam z uczniami w Krakowie, gdzie udało nam się obejrzeć jeden ze spektakli przygotowanych na obchody, odwiedziliśmy Teatr im. Witkacego w Zakopanem. Jeździliśmy na Konfrontacje Filmowe do Warszawy, gdzie trzeba było wcześnie rano stanąć w kolejce, bo sprzedawano po 10 biletów. To były takie czasy. W moim przypadku wszystkie te działania podyktowane są właściwie jednym, miłością do literatury. Bo i dobry film i spektakl teatralny to przecież literatura. To ona jest całym moim życiem.
Oprócz zainteresowań literaturą, jest Pani również bystrą obserwatorką życia miasta, ale także skarbnicą wiedzy o nim. Wielokrotnie słyszałam Pani dygresje na temat miejsc, ludzi i zdarzeń z powojennego Sochaczewa. Proszę je przypomnieć.
Do dziś żałuję, że nie słuchałam opowieści mojego ojca o przedwojennym Sochaczewie. Moje wspomnienia nie sięgają aż tak daleko. Pamiętam za to doskonale, że życie miasta toczyło się w obrębie dosłownie kilku ulic. Urodziłam się w kamienicy przy ul. Staszica i tutaj znałam naprawdę dużo osób. Moją przyjaciółką, zresztą sporo starszą ode mnie, była na przykład Maria Mroczkowska, która miała sklep z farbami przy ul. Staszica. Pamiętam także państwa Przedpełskich, wspaniałych ludzi, którzy mieli z kolei sklep spożywczy. Jako mała dziewczynka często chodziłam tam z mamą po zakupy. Za każdym razem dostawałam od nich śliwkę w czekoladzie, którą dumnie niosłam do domu i tam uroczyście zjadałam.
Kiedyś opowiadała Pani także o znanym sochaczewskim krawcu.
To było już wiele lat później, ale rzeczywiście pan Ochman był wspaniałym fachowcem, więc kiedy dostałam pierwsze futro od taty i urwał mi się przy nim guzik, pomyślałam sobie, że nikt nie przyszyje go lepiej niż pan Ochman. Co prawda był zdziwiony moją prośbą, ale usługę wykonał. I to za darmo. Jak się wtedy wyraził, na koszt firmy. Co do ludzi z tamtych czasów, pamiętam jeszcze wspaniałą położną, panią Kretkowską, która odbierała mój poród w domu.
W domu?
W tym czasie kobiety rodziły głównie w domach i większość porodów odbierała pani Kretkowska. Ja niestety bardzo się jej bałam, bo kiedy wychodziłam z mamą do miasta i spotykałyśmy ją na ulicy, ona chwytała mnie za policzek i mówiła: „moje dziecko, moje dziecko”. I jeszcze jedna osoba i miejsce, które pamiętam do dziś. Na ulicy Warszawskiej, pod halami, na które dzisiaj mówi się kramnice, mieściła się cukiernia pani Trawińskiej. Dla mnie, jako małego dziecka, to było miejsce magiczne. Ilekroć odwiedzałam je z mamą, zawsze zjadałam dwie babeczki. I tak mi zostało do dziś (śmiech).
Może warto byłoby spisać te ciekawe historie, bo one tworzą klimat dawnego Sochaczewa.
Już kilkakrotnie się do tego zabierałam, ale ciągle jestem w wirze różnych wydarzeń, które dzieją się tu i teraz. Dlatego inne plany muszą poczekać.
___
Komentarz:
Wywiad opublikowano w "Ziemi Sochaczewskiej" nr 41 z 15 października 2013 r. Pięć lat później, w czerwcu 2018 r., ukazała się książka Barbary Sobkowicz "Sochonostalgia"