Od 40 lat, niezmiennie, kojarzy się z sochaczewską kulturą. Jest animatorką wielu przedsięwzięć teatralnych, muzycznych, rozrywkowych, integracyjnych. Ale jest też nieokiełznaną artystyczną duszą, która podąża własną, czasem krętą drogą. Z tego indywidualizmu potrafi jednak zrobić wielką wartość, z której czerpią inni. Z Jolą Kawczyńską, o jej życiowej i zawodowej drodze rozmawia Jolanta Śmielak-Sosnowska.
Twoje pierwsze muzyczne wspomnienie?
Veni Creator. Miałam chyba 3-4 lata. Byłam z tatą w kościele, a zawsze kiedy trzymał mnie na rękach, zwracałam się twarzą do chóru. Usłyszałam „O stworzycielu, Duchu , przyjdź”, jeszcze wtedy po łacinie. Kiedy wróciliśmy do domu, odegrałam cały ten temat na pianinie. Pianino się nazywało Legnica, a ja miałam głowę na wysokości klawiszy. Jakoś intuicyjnie zagrałam na czarnych, może łatwiej mi było do nich dosięgnąć. (śmiech)
Dla rodziny to musiało być objawienie.
Raczej zaskoczenie.
I co było dalej. Zaczęłaś się uczyć grać?
Tak, ale uczyłam się sama.
Jak to sama?
Normalnie, słuchałam, grałam, znowu słuchałam, znowu grałam.
Nie miałaś żadnego nauczyciela muzyki?
W trzeciej klasie szkoły podstawowej rodzice wysłali mnie do ogniska muzycznego, bo szkoły muzycznej jeszcze wtedy nie było. Ognisko mieściło się w obecnym budynku banku PeKaO SA przy ul. 1 Maja. Wtedy był tam Powiatowy Dom Kultury, a gry na pianinie uczyła mnie pani Drużna. Pamiętam, że w ciągu roku zrobiłam dwa lata nauki, bo tak naprawdę, kiedy poszłam na egzamin, to już sporo umiałam. Śpiewałam różne przeboje, akompaniując sobie na pianinie.
Zapewne ze swoimi zdolnościami byłaś wykorzystywana na różnego typu akademiach.
Zdarzało się. W szkole podstawowej muzyki uczył mnie cudowny pan Przepiórka. Kiedyś dał mi bałałajkę, żebym sobie na niej pograła. Bardzo mi się to spodobało i następnym krokiem była gitara.
Pan Przepiórka uczył cię grać na gitarze podczas zajęć szkolnych?
Nie, pan Przepiórka był skrzypkiem, a nauczyłam się sama.
Mówisz o tym, jakby to była łatwizna.
Podobała mi się gra na instrumentach i nie było to dla mnie specjalnie trudne.
Pamiętam Jolu, że w twoim życiu były okresy ogromnych fascynacji. Najpierw chyba była Edith Piaf.
Edith Piaf to było coś na kształt obucha. Po raz pierwszy usłyszałam jej piosenkę w październiku 1963 r., kiedy zmarła. Włączyłam radio i nagle usłyszałam jej niski, niepowtarzalny głos i „Non, je ne regrette rien”. To było jak grom z jasnego nieba. Byłam kilkuletnim dzieckiem, a nie mogłam o niej zapomnieć. W końcu, po jakimś czasie, tata kupił mi w Warszawie jej płytę i mój adapter Bambino chodził bez przerwy (śmiech). Tak mnie to opętało, że uczyłam się jej piosenek dźwięk po dźwięku, słowo po słowie. Zapisywałam tekst fonetycznie, bo przecież nie znałam francuskiego, a więc też nie rozumiałam tekstu, ale intuicyjnie wyczuwałam emocje. Z tych piosenek kilka lat później powstał recital, z którym rzeczywiście występowałam przy różnych okazjach.
Do dzisiaj pamiętam twoje występy w domu kultury przy Żeromskiego i panią Marię Gołkowską, która wysoko oceniała interpretację wykonywanych przez ciebie utworów. Zabierałaś nas nimi w inny, odległy świat.
To miłe, co mówisz, bo nie sądziłam, że moje występy zostawiały taki ślad.
Ważna dla ciebie była także piosenka rosyjska, która doprowadziła cię do Zielonej Góry.
To prawda. Jeszcze w szkole podstawowej zaczęłam śpiewać po rosyjsku, a ta umiejętność dojrzała w liceum, w czym wydatnie pomogła mi prof. Narcyza Smolaga. Wtedy też po raz pierwszy wystartowałam w eliminacjach do Festiwalu Piosenki Radzieckiej i dotarłam chyba do etapu międzywojewódzkiego. Pamiętam, że odbywał się on w Radomiu w 1977 r.
A dwa lata później, już będąc słuchaczką Państwowego Studium Kulturalno-Oświatowego w Ciechanowie, dotarłaś do finału w Zielonej Górze i byłaś o krok od zwycięstwa. O twoim występie pisały gazety.
Teraz to takie niepopularne mówić o sukcesach na Festiwalu Piosenki Radzieckiej.
Ale to przecież była nasza rzeczywistość. Innej nie mieliśmy. Mogliśmy jedynie między wierszami poezji czy piosenki przemycać jakieś dwuznaczne treści i liczyć na to, że cenzor się nie połapie. Co wtedy śpiewałaś?
Pierwszego dnia, akompaniując sobie na gitarze, zaśpiewałam „Ziemię” Włodzimierza Wysockiego, a drugiego – balladę rosyjskiej pieśniarki Żanny Biczewskiej.
No właśnie, to na pewno nie był repertuar gloryfikujący ówczesny system.
Po tym, jak zaśpiewałam Wysockiego, na widowni zaległa wielka cisza. To była taka cisza, że bałam się, co będzie dalej. Dopiero po chwili rozległa się owacja kilkutysięcznej widowni.
Ale, mimo zachwytów nad twoim głosem, interpretacją, nie wygrałaś.
Pamiętam, że po moim występie wywiązała się dyskusja, czy dziewczyna powinna śpiewać Wysockiego.
A może po prostu twojej wygranej nie było w festiwalowych planach?
W każdym razie zwyciężczyni tamtego festiwalu wystąpiła w moich rzymiankach (to takie sandały na rzemyki, wtedy bardzo modne – red.).
Nigdy nie myślałaś, żeby pójść na akademię muzyczną?
Gdzieś głęboko były takie pomysły, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Akademię, zamiast mnie, skończyła moja córka (śmiech).
Dla ciebie rozpoczął się wkrótce czas zawodowych wyzwań. Miejski Dom Kultury, Klub Garnizonowy, Szkoła Podstawowa nr 7, Warsztat Terapii Zajęciowej i wiele innych miejsc, gdzie cię potrzebowano.
Dobrze to określiłaś. Do wielu miejsc, zawodowo czy społecznie, trafiałam, bo byłam tam potrzebna. W jednych zostałam na dłużej, np. w „siódemce” uczyłam 23 lata, w innych były to epizody. Ale zawsze wracam myślami do propozycji pracy, których nie udało mi się zrealizować.
Na przykład?
W młodości proponowano mi pracę w domu kultury w Starym Sączu. Do dziś żałuję, że nie spróbowałam. Być może nie zostałabym tam długo, ale wiedziałabym, czy jest czego żałować.
Dzięki temu, że nie wyjechałaś, zorganizowałaś wiele wydarzeń artystycznych w Sochaczewie – programów teatralnych, recitali muzycznych, twoi recytatorzy i wokaliści zdobywali laury na konkursach i festiwalach, robiłaś świetne rzeczy z osobami niepełnosprawnymi, od lat śpiewasz w chórze Towarzystwa Śpiewaczego Ziemi Sochaczewskiej, ”przywróciłaś” kulturę w Boryszewie i nadal twoja praca jest ważna dla wielu ludzi.
Zaczynam się czerwienić.
Chyba niepotrzebnie, bo to o czym mówię, to żadna Eureka. Mnóstwo ludzi w Sochaczewie myśli podobnie.
Nie wiem, co powiedzieć.
Opowiedz o zespole „Skrzat”, którego byłaś wokalistką. To też w tamtych czasach był wielki sukces.
No rzeczywiście, zupełnie o tym zapomniałam. To był początek lat 80. W Sochaczewie powstał zespół, w którym grała czołówka sochaczewskich muzyków. Wykonywaliśmy własne kompozycje, z którymi jeździliśmy na koncerty, konkursy, warsztaty muzyczne. Wygraliśmy m.in. Ogólnopolski Przegląd Muzyki i Piosenki Młodzieżowej otwierający drzwi do Opola. Byliśmy w tzw. Złotej Dziesiątce, która miała zadebiutować na festiwalu opolskim. Ale był rok 1982, stan wojenny i festiwal został odwołany.
To był jeden jedyny raz, kiedy w swojej długiej historii opolski festiwal się nie odbył. I znowu coś w twojej karierze przeszło obok. Ale za to w zespole poznałaś przyszłego męża.
Który po kilku latach wybrał wolność, więc tu też nie było happy endu, nie licząc wspaniałych dzieci. Pojawiły się za to kolejne fascynacje, tym razem literackie. Najpierw był Becket, z którego zrobiłam dyplom w Studium Reżyserii Teatrów Amatorskich w Warszawie, a później twórczość Antoniego Libery. Nawet z nim korespondowałam, bo zachwyciły mnie jego książki.
Aż przyszedł rok 2005, kiedy miasto zdecydowało się zagospodarować były Zakładowy Dom Kultury w Boryszewie. Wtedy bez wahania podjęłaś decyzję o objęciu funkcji kierownika tego obiektu i zaczęłaś go kształtować po swojemu.
Kiedy padła taka propozycja, od razu wiedziałam, że ona jest dla mnie i że zrobię wszystko, aby na nowo oddać tę placówkę mieszkańcom Boryszewa. Problem polegał na tym, że po wyprowadzeniu się stamtąd młodszych klas SP nr 2, budynek wymagał mnóstwa pracy i nakładów finansowych. Kilka miesięcy pracowaliśmy nad tym, aby nabrał charakteru domu kultury.
Wtedy mówiłaś: „Trzeba otworzyć drzwi” i rzeczywiście je otworzyłaś. Tak szeroko, że dzisiaj znajduje się w Boryszewie główna siedziba SCK.
Cieszę się, że ktoś to docenia, bo zaczynaliśmy praktycznie od zera. Po kolei powstawały sekcje i zespoły, a mieszkańcy zaczęli nas tłumnie odwiedzać.
A teraz, po 40 latach pracy, wybierasz się na emeryturę. W Miejskim Ośrodku Kultury pracowałaś jeszcze z dyrektorem Kaźmierczakiem, później z Haliną Pędziejewską, a obecnie z Arturem Komorowskim, więc trudno uwierzyć w to, że odchodzisz.
Mnie też, dlatego nie rezygnuję całkiem z życia kulturalnego. Jeśli będę jeszcze potrzebna, to na pewno nie odmówię.
Dyrektor Komorowski, podczas otwarcia obecnego sezonu artystycznego, zapowiedział benefis na 40-lecie twojej pracy twórczej. Myślę, że spora grupa mieszkańców czeka na tę uroczystość z niecierpliwością, a „Ziemia Sochaczewska” już dziś wprasza się na nią.
Miło mi to słyszeć.
Bardzo dziękuję za rozmowę, a w tym świątecznym czasie życzę Ci jeszcze wielu sukcesów twórczych.
Ja również gazecie i jej czytelnikom przekazuję najlepsze życzenia. Dziękuję także wszystkim, których spotkałam na swojej drodze, mając nadzieję, że przed nami jeszcze wiele ważnych wydarzeń.
Wywiad został opublikowany w 1 numerze "Ziemi Sochaczewskiej" z 2 stycznia 2019 r.