Od 45 lat obserwuje, jak bawią się ludzie, zmieniają trendy i obyczaje. „Zagrał” niejedną imprezę i choć teraz jako didżej pracuje już rzadziej, mało kto wie tyle o klubach i dyskotekach, co on. Włodzimierz „Jerry” Gerasik opowiada nam o tym, jak wyglądał świat zza konsolety.
Zacznijmy od sprawy podstawowej, a więc jak został pan didżejem?
Wychowywałem się słuchając radia Luksemburg (w latach 60., 70. i 80. XX w. kultowa stacja radiowa z Luksemburga, nadająca muzykę młodzieżową i lansująca modę muzyczną wśród nastolatków Europy Zachodniej i Centralnej, w tym Polski – przyp. aut.). W Sochaczewie było je kiepsko słychać, ponieważ działające w Bielicach lotnisko wojskowe powodowało zakłócenia. Natomiast pierwsze dyskoteki „grałem” w świetlicy Liceum Ekonomicznego w 1975 roku.
Skąd wziął pan sprzęt? W tamtych czasach nie było przecież o to łatwo.
Wtedy ludzie nie patrzyli tak jak teraz na jakość dźwięku, po prostu cieszyli się, że mogą się pobawić przy muzyce. Jako wzmacniacza używałem radia, wypożyczałem też sprzęt od znajomych. Wtedy właściwie wszyscy go pożyczali, nawet gwiazdy, takie jak Budka Suflera. „Budka” pożyczała sprzęt od zespołu Fraction z Łodzi. Później zespoły zaczęły wyjeżdżać na kontrakty zagraniczne i dysponowały większą gotówką, za którą mogły sobie kupić odpowiedni sprzęt. Jedną z takich grup były sochaczewskie Demony koncertujące np. w byłej Jugosławii, a potem w USA. W 1979 roku sam wyjechałem do pracy w Finlandii i to był przełom. Na sprzęt pracowałem w knajpie kilka miesięcy. Gdy wróciłem do Polski i miałem już nagłośnienie, wzmacniacze i całą resztę, pojawił się problem logistyczny. Przecież trzeba było go przetransportować na miejsce imprezy. Nie miałem wtedy samochodu, jak większość osób zresztą, a taksówki były drogie.
Jak sobie więc pan poradził?
Nie dałbym rady bez pomocy kolegów - Zenona Wydrzyńskiego, Bogusława Kowalskiego czy Tomasza Wojciechowskiego. Nieraz ciągnęliśmy sprzęt z Wyszogrodzkiej, gdzie mieszkałem, do kinoteatru w Chodakowie na wózku. To były trochę szalone, ale bardzo fajne czasy. W kinoteatrze z kolei wywieszona była lista przebojów. Ludzie oddawali głosy na poszczególne piosenki i decydowali w ten sposób, co mam zagrać. Kiedy wróciłem „z Zachodu” zacząłem grać z płyt winylowych i tworzyć ich kolekcję.
Gdzie się je kupowało?
Od ludzi bywających na giełdzie odbywającej się w warszawskim klubie Hybrydy. Można było tam dostać albumy zagranicznych gwiazd, często przywiezione do Polski nielegalnie. To tam poznawało się trendy i spotykało innych didżejów, którzy przyjeżdżali do stolicy nie tylko z kraju, ale i z zagranicy. Poznałem tam m. in. Marka Sierockiego, który wtedy również pracował jako didżej, czy Bogdana Fabiańskiego. W tamtych latach występowałem w Hybrydach, klubie Park, Hadesie, czy hotelu Holiday Inn.
Ile ma pan obecnie winyli?
Jakieś 1500 singli i 1200 albumów. Poukładane są chronologicznie, od najstarszych do najnowszych. Dzięki temu w każdej chwili mogę „zagrać” dowolną imprezę – w stylu lat 70., 80. czy 90., wedle życzenia.
Która z nich jest dla pana szczególna? A może jakiś gatunek muzyczny?
Podstawą jest dla mnie rock, muzyka mojej młodości. To taka klasyka, przy której ludzie zawsze się dobrze bawią, niezależnie od wieku. Led Zeppelin, AD/DC, Black Sabath, Guns and Roses. Kawałki takie jak „Highway to hell”, „November rain” to przykłady „pewniaków” na imprezę. Pamiętam też szał na Boney M., po tym jak w 1978 roku ukazała się płyta „Nightflight to Venus”. Zawierała ona takie przeboje jak „Rasputin” czy „Rivers of Babylon”. Puszczałem ją tak często, że zrobiła się po prostu biała i po miesiącu musiałem kupić kolejną. Płytę zgrałem tak w klubie Cegiełka, który mieścił się w obecnej siedzibie banku Pekao S.A. przy ul. 1 Maja. Jako ciekawostkę dodam, że przede mną dyskoteki prowadził tam Holender. Nie wiem, jak trafił do Polski, natomiast do Sochaczewa ściągnęła go prowadząca tę dyskotekę Pamela. Puszczał głownie soul, bardzo wtedy modny w Holandii. Starał się wypromować ten gatunek na polskim gruncie. Ja zawsze grałem wszystkie gatunki muzyki – od rocka, przez disco, latino, reggae. Puszczałem dużo zespołów zza „żelaznej kurtyny”: Abbę, Bad Boys Blue, Village People, Fancy’ego.
Jak wyglądało imprezowe życie miasta kilka dekad temu?
W Cegiełce dyskoteka zaczynała się o 19:00, a już o 16:00 przed wejściem ustawiała się kolejka. W latach 70. i 80. Sochaczew to było prawdziwe zagłębie dyskotek. Oprócz Cegiełki potańczyć można było w Sandrze przy ul. Warszawskiej, kawiarni Saga w Chodakowie i tamtejszym kinoteatrze, gdzie przez pewien czas działała dyskoteka o nazwie Dziobak. W latach 80. kultowy był Zedek w Boryszewie, imprezy w restauracji w Żelazowej Woli, Piekiełko na ul. Staszica. Na imprezach zawsze było pełne obłożenie, przyjeżdżali do nas ludzie z całej okolicy. Zabawa kończyła się późno w nocy. Bardzo znany był lokal w Żelazowej Woli. Wieczorami, jakieś dwieście metrów od niego, zatrzymywał się autobus linii 6. Wysiadający ludzie wręcz biegli do drzwi, żeby dostać się do środka i zająć dobre miejsce. Kilka lat prowadziłem też dyskoteki w domu kultury w Skierniewicach.
Jak pan tam trafił?
Znajomy został tam dyrektorem. Ponieważ Skierniewice były miastem wojewódzkim, płynęły tam duże pieniądze, mieli wyposażenie na najwyższym poziomie. Stamtąd zostałem skierowany na dwutygodniowe warsztaty organizowane przez Estradę Poznańską. Wykłady prowadzili muzycy i dziennikarze muzyczni, np. Adam Halber czy Krzysztof Dzikowski, który pisał teksty dla Czerwonych Gitar. W wykładach brali udział ludzie z całej Polski i, mimo że Sochaczew nie jest dużym miastem, wszyscy je kojarzyli ze względu na sukcesy rugbistów, judoków, Klub Sportowy Bzura oraz oczywiście dobre dyskoteki.
Z jakimi wykonawcami współpracował pan przez te wszystkie lata?
Z sochaczewskimi grupami Demony, BFC czy Exel. Oprócz tego miałem okazję pracować np. z Andrzejem Rosiewiczem, Leszczami, Ich Troje czy Stachursky’m.
Didżejowanie to ciężka praca?
Największą uciążliwością był dla mnie dym papierosowy. Jestem niepalący, a wtedy palono wszędzie i było to o wiele bardziej popularne niż teraz. Proszę sobie wyobrazić, jak wyglądała sala po kilku godzinach zabawy. Dymu było tyle, że w powietrzu można było zawiesić przysłowiową siekierę. Teraz zmieniła się kultura i wszyscy wychodzą zapalić na zewnątrz, co jest zaletą, jedną z nielicznych.
Czyli kiedyś ludzie lepiej się bawili?
Tak sądzę. Był też oczywiście alkohol, ale ludzie znali swoje granice. Nie było też tyle agresji. Jeżeli wystąpił konflikt, panowie wychodzili na tzw. solo i załatwiali sprawę. Gdy już sobie wszystko wyjaśnili, potrafili uścisnąć sobie dłoń, wypić razem kieliszek wódki, ba, nawet zostać przyjaciółmi. Nie było żadnych szarpanin, przepychania na sali. Teraz zdarza się, że atakowany jest nawet didżej. Wszystko to spowodowało, że prowadzę imprezy o wiele rzadziej. Poza tym teraz nie ma gdzie potańczyć. Wiele osób, które chodziły na dyskoteki 30 czy 40 lat temu pyta mnie, czy znam w Sochaczewie lub okolicy jakieś fajne miejsce z dobrą, starszą muzyką. Odpowiadam, że takiego nie ma, w co trudno uwierzyć, patrząc na dawne czasy. Wystarczy wspomnieć, ilu didżejów miało to miasto. Oprócz mnie byli przecież Witold Badaj, Błażej Biurkowski, Tomek Wojciechowski czy Krzysztof Pińkowski.
Skoro jest popyt, dlaczego nikt nie podejmuje się stworzenia takiego lokalu?
Myślę, że przyczyn jest kilka. Po pierwsze chodzi o kwestie bezpieczeństwa, zatrudnienie ochrony itd. Po drugie, w ostatnich latach miejsca, w których odbywały się imprezy taneczne nie mogły liczyć na przychylność sąsiadów. Ludzie narzekali na hałas i tym podobne. Takie miejsce musiałoby więc powstać gdzieś na uboczu. Może ktoś kiedyś podejmie się wyzwania.