Zamieszczając w albumie „Stary Sochaczew” zdjęcia rowerzysty na ul. Warszawskiej, wykonane przez Czesława Wasilewskiego, nie spodziewaliśmy się, że historia ta będzie miała ciąg dalszy. Pisaliśmy już, że autor fotografii został zamordowany przez hitlerowców. Nie znaliśmy jednak żadnych szczegółów tej zbrodni. Dzięki jednemu z czytelników nawiązaliśmy kontakt z siostrą pana Czesława, która opowiedziała nam o tragicznych, wojennych losach jej rodziny. Oddajmy więc głos Barbarze Pawłowskiej.
Przed wojną i podczas okupacji cała nasza rodzina mieszkała na Dachowej. Ojciec, Andrzej Wasilewski dużo przeżył, był i w rosyjskiej, i w niemieckiej niewoli. Jeszcze przed wojną posądzono tatę, że z kimś się pobił. Przez fałszywe zeznania skazano go na cztery lata więzienia. Nie poszedł do więzienia, ukrywał się. Mamie było wtedy bardzo ciężko. Gdy zaczęła się okupacja, co chwilę, dniem i nocą, w domu pojawiali się Niemcy, którzy go poszukiwali. Wynajęliśmy mecenasa Leśniewskiego z Warszawy, który doradził tacie, żeby przede wszystkim nie dał się złapać. Obiecał, że wyprowadzi tę sprawę. Przeciwko tacie świadczył jeden mężczyzna z Kuznocina. Zwierzył się komuś, że chodzi ciągle do spowiedzi, bo nie może darować sobie kłamliwych zeznań i tego, że żona i dzieci tego człowieka teraz tak cierpią. Ostatecznie tatę uniewinniono. Potem ten mężczyzna twierdził że za krzywoprzysięstwo spotkała go kara Boża. Jego syn uległ poważnemu wypadkowi – wpadł pod tramwaj.
W czasie wojny, gdy pozamykano szkoły, chodziłam na tajne komplety do pana Sitkowskiego, a młodszy brat do pani Wołek, gdyż nasza mama przywiązywała dużą wagę do nauki. Mama wszyła nam w płaszcz kieszenie, w których mogliśmy przenosić zeszyty. Zajęcia odbywały się w budynku straży pożarnej oraz w domu u pana Sitkowskiego. Kompletów było kilka, dzieci przychodziły na zmiany, uczyło się nas naprawdę dużo.
Moja starsza siostra i Czesław nie brali już w tajnym nauczaniu udziału z dość oczywistego powodu – ze względu na wiek.
Przez całą okupację tata działał w Armii Krajowej i często angażował nas w konspiracyjne sprawy. Kazał coś przenosić, a nawet wsadził kiedyś mojego ośmioletniego brata na pełną granatów łódkę i kazał mu je przewieźć do pana Suskiego, do Kozłowa. Powiedział mu tylko, że jak zobaczy „budę” to ma przechylić łódkę i wszystko zatopić. Tak nazywano niemieckie ciężarówki. Gdy taka się pojawiała, to zawsze był zły znak – mogła być łapanka, albo kogoś szukali. Tata kazał wysiąść potem bratu na rzecznej wysepce, a sam poszedł załatwiać swoje sprawy. Przestraszył się dopiero, gdy zerwała się burza i uświadomił sobie, że brat może zostać śmiertelnie rażony piorunem. Mama miała do taty wiele pretensji o narażanie dzieci. Ale on miał taki charakter, że potrafił sobie wiele wytłumaczyć. Nawet śmierć dzieci.
W roku 1940, żołnierze niemieccy specjalnie przejechali samochodem mojego drugiego brata, czternastoletniego Henryka. 2 lutego 1944 roku w Dachowej, gdzie mieszkaliśmy, Niemcy zaczaili się na partyzantów, a postrzelili Czesława.
Czesław był niesamowicie towarzyski, wesoły. Ludzie do niego się garnęli, miał mnóstwo znajomych. Do tego był prawdziwym siłaczem. Później dowiedzieliśmy się, że to dlatego, że miał żebra zrośnięte z przodu, pod splotem słonecznym. Pewien lekarz powiedział nam, że taka budowa ciała sprawia, iż ludzie dysponują ponadprzeciętną siłą.
Dobrze pamiętam dzień, kiedy wydarzyła się ta tragedia. Mieliśmy łódkę, którą przepływaliśmy na drugą stronę Bzury. Brat przewiózł nas na przeciwległy brzeg i z mamą udałyśmy się do kościoła, a Czesław pojechał wtedy do wsi Niezgoda. Miał nas przewieźć z powrotem, ale gdy wróciłyśmy i go wołałyśmy, nie pojawił się. Ostatecznie przypłynął po nas sąsiad, pan Sikora. Gdy brat dotarł nad wodę, zobaczył, że z lasku wyglądał jeden z mieszkańców wioski. Wydało mu się to dziwne, więc zaczął wołać Sikorę, ale tamten uciekł w stronę cegielni w Boryszewie, bo wcześniej zauważył nadjeżdżający samochód, tzw. „budę”. Niemcy kogoś szukali. Brat nieświadomy tego co się dzieje, zaczął wracać do domu. Tymczasem Niemcy weszli do budynku sąsiadów oknem i obserwowali go, czekając aż się zbliży. Wtedy postrzelili go w nogę. Upadł i zaczął wołać o pomoc. Wypadliśmy do niego wszyscy, a ja od razu pobiegłam po lekarza, pana Lisowskiego, który mieszkał niedaleko. Ten oczywiście zgodził się nam pomóc, lecz gdy wróciliśmy, okazało się że brata już zabrali Niemcy. W międzyczasie pozwolili go jeszcze co prawda wnieść do domu, ale zaraz potem stwierdzili, że przewiozą go do wojskowego szpitala. Czesław obejrzał się wtedy na mamusię i powiedział „Mamusiu, my się już chyba nie będziemy widzieć”…
Niemcy przenieśli brata do auta na drabince. Nie mieli przecież noszy ani żadnego sprzętu medycznego. Mamusia jeszcze dobiegła do samochodu, chciała się z nim żegnać, ale któryś z Niemców uderzył ją w twarz i zepchnął. Trzy dni szukaliśmy Czesława - w Żyrardowie, w Sochaczewie, w izbie przyjęć w „Kasztankach” (podczas okupacji Niemcy mieli tam coś w rodzaju ambulatorium). W końcu tatuś powiedział, że przejdzie się do swojego znajomego, który był leśniczym w Kozłowie, zaangażowanym także w działalność konspiracyjną. Liczył, że może on coś będzie wiedział. Faktycznie okazało się, że przywieziono kogoś do lasu znajdującego się przy trasie na Skierniewice. Zaprowadził go na to miejsce. Tata zaczął grzebać w ziemi, dokopał się do drabinki…
Po powrocie powiedział tylko: „Nasz Czesław nie żyje”. Myśleliśmy że mama dostanie pomieszania zmysłów. Czesław miał tylko dwadzieścia lat.
Potem, nocą, z pomocą pana Broniszewskiego tata pojechał odkopać ciało brata. Poszła z nimi też moja starsza siostra. Opowiadała, że gdy wyjęli go z ziemi chcąc go ponieść, chwyciła za potylicę. Wpadła jej tam cała ręka. Bratu strzelili prosto w czoło. Z tyłu wszystko było powyrywane…
Nie udało się wtedy przewieźć Czesława. Mamusia ciągle płakała. Nie chciała dać za wygraną, domagała się, by przewieźć go na cmentarz. Chciała, by brat został godnie pochowany. Rodzice u stolarza zamówili trumnę. Gdy tata znów wrócił z ludźmi do tego lasu, z trudem znalazł miejsce, gdzie znajdował się brat. Wracali tam kilka razy, bo w międzyczasie przeprowadzono w tym rejonie wycinkę drzew. Trumnę schowali pod połamanymi gałęziami. Mama całą noc wtedy się modliła. Gdy coś zapukało do okna, ona od razu mówiła, że to na pewno Czesław. W końcu udało się odkopać brata i przygotować go do pochówku. Z kieszeni wyjęli mu zegarek, który potem był naszą rodzinną pamiątką. Z tyłu brat wyskrobał na nim swoje imię i nazwisko. Nasza pierwsza wigilia po śmierci Czesława wyglądała tak, że mamusia przygotowała stół, a wszyscy tylko siedzieliśmy – każdy w swoim kącie i płakaliśmy. Nikt nie łamał się opłatkiem, nie było życzeń.
Wspomnienia są bolesne, strasznie bolesne. Mam 90 lat, wtedy miałam 14, a ten ból chyba nigdy nie minie. Myślę, że nigdy nie da się z czymś takim pogodzić. Nikt nigdy nie poniósł odpowiedzialności za śmierć Czesława. To była śmierć bez winnego i bez kary.