Nieistniejące już od dawna kino „Robotnik” przy ul. Warszawskiej przechodziło różne koleje losu i było świadkiem zmieniającej się historii kraju. Pełniło ważną funkcję kulturalną i społeczną, ale było także miejscem, w którym jak w lustrze odbijały się decyzje i nastroje polityczne. Opowiada nam o tym Barbara Warzecha, która przez 20 lat pracowała w „Robotniku”. Wraz z kinem przeżywała lata jego świetności, ale i upadku. Mimo to do dziś z sentymentem wspomina czas spędzony w budynku przy ul. Warszawskiej.
Przed wojną kino nazywało się „Mewa”, a jego właścicielami byli panowie Draber i Kołodziejczak. Po wojnie, podobnie jak większość instytucji i budynków, przejęło je państwo. Pierwszym kierownikiem kina, które przemianowano na „Robotnik”, był Bolesław Pauluchow, repatriant ze Wschodu. Barbara Warzecha wspomina, że kiedy rozpoczęła pracę w 1971 r., to pierwszy kierownik właśnie odszedł na emeryturę i zastąpił go Stanisław Barszczewski. Pani Barbara pracowała wtedy jako kasjerka, a po odejściu na emeryturę pana Barszczewskiego, została kierownikiem kina.
Kino kontrolowane
- W Sochaczewie działały jeszcze dwa inne kina, z którymi współpracowaliśmy: „Błękit” w Boryszewie i „Chemik” w Chodakowie, ale to „Robotnik” wiódł prym w mieście. W czasach PRL nie było to łatwe, bo kino było sprawą polityczną, a więc o repertuarze decydowała władza. Na początku dominowały filmy wojenne i produkcje radzieckie - wspomina Barbara Warzecha.
Później do kin wszedł repertuar zagraniczny, ale „bezpieczny” ideologicznie, a więc westerny, filmy o Indianach i fantastyka, m.in. „Winnetou”, „Planeta małp”, „Wejście smoka”, „Godzilla”. Ogromnym powodzeniem cieszyła się cała seria francuskich komedii z Louisem de Funes, pokazująca przygody policjanta z Saint Tropez, m.in.: „Żandarm się żeni”, „Żandarm na emeryturze”. Na takich filmach sala kinowa, która wraz z balkonem posiadała dokładnie 339 miejsc, wypełniała się widzami. Z produkcjami radzieckimi już nie było tak dobrze. Trzeba było rozprowadzać bilety w szkołach i różnych instytucjach.\
Co jeszcze pokazywano wtedy? W ramach poranków dla dzieci „Historię żółtej ciżemki”, „Akademię Pana Kleksa”, „Króla Maciusia I”, dużo ekranizacji polskiej literatury - np.: „W pustyni i w puszczy”, „Lalka”, „Nad Niemnem”, „Noce i dnie”, na które przychodziły szkoły, ale także takie hity jak: „Potop”, czy „Nie ma mocnych”. Jak wspomina Barbara Warzecha, „Potop” grali półtora miesiąca, non stop przy pełnej sali.
Kino w czasach PRL było też miejscem organizowania akademii - np. z okazji 1 Maja, 22 Lipca, z okazji kolejnych rocznic Rewolucji Październikowej. Podczas takiej akademii odbywały się przemówienia działaczy partyjnych, występy związane z obchodzonym świętem, a widownię stanowili pracownicy sochaczewskich zakładów lub młodzież szkolna.
Odbywały się także występy biletowane. Barbara Warzecha doskonale pamięta koncerty „Trubadurów”, „Skaldów”, „2+1”, spotkania z aktorami - np. Romanem Wilhelmim czy Wacławem Kowalskim.
Od odwilży do filmowego boomu
W roku 1980 rozpoczyna się wielki remont „Robotnika”, który trwał około dwóch lat.
- Rzeczywiście wykonano poważny remont. Oprócz naprawy dachu, ścian, malowania, założono także boazerię, wymieniono wszystkie krzesła na widowni, pojawił się nowy ekran – przypomina Barbara Warzecha. – Kino tymczasowo zostaje przeniesione do domu kultury na Żeromskiego. W tym czasie wchodzi na ekrany „Człowiek z żelaza” (1981), i przypomnienie pierwszego filmu z tej serii „Człowiek z marmuru” (1976).
Mimo że jakość kopii była byle jaka, w domu kultury pojawiają się tłumy. Ludzie z niedowierzaniem zastanawiają się, czy to możliwe, żeby władza dopuściła do rozpowszechniania tak nieprawomyślne filmy. Zainteresowanie jest tym większe, że nie wiadomo, czy obrazy Wajdy za chwilę nie znikną z ekranów.
Kiedy kino oddano do użytku w 1982 r., przez kilka kolejnych lat przeżywa ono czasy największej świetności. Wtedy kierownikiem jest już Barbara Warzecha, która przyjęła stanowisko po Stanisławie Barszczewskim. Te „tłuste” lata „Robotnika” doskonale pamięta autorka niniejszego tekstu. Dostanie się na niemal każdy seans graniczyło z cudem.
- Wtedy nastąpiło znaczne rozluźnienie polityczne, pojawił się ciekawy repertuar i kina walczyły o najlepsze filmy. Jeśli bardzo zależało nam na jakimś tytule, wysyłałam pracownika do miejscowości, w której był właśnie wyświetlany, i on osobiście odbierał szpule po projekcji. Wtedy film szybciej trafiał do naszego kina - opowiada pani Barbara.
Do światowych przebojów wyświetlanych w Sochaczewie należały: „Odyseja kosmiczna”, „Gwiezdne wojny”, „Rambo”, „Szklana pułapka”, horrory „Coś” i „Lśnienie”, ale także arcydzieła typu: „Amadeusz” Milosa Formana czy „Ostatni cesarz” Bertolucciego.
Boom przeżywało również polskie kino. W latach 80. powstały takie hity jak: „Seksmisja” czy „Vabank” Machulskiego, a obok nich „Matka Królów” Zaorskiego, „Przesłuchanie” Bugajskiego, filmy Krzysztofa Kieślowskiego.
W 1986 r. kino wprowadziło nocne maratony filmowe. Projekcje rozpoczynały się o godz. 19-20.00 i trwały z przerwami do drugiej, trzeciej w nocy. Zazwyczaj były to trzy filmy: obyczajowy, science fiction, a na końcu jeden z tak zwanych półkowników, których nazwa wzięła się stąd, że cenzura zatrzymywała wyprodukowany film i trafiał on na półkę, na której czekał latami na możliwość wyświetlenia.
Aparat szpulowy i sprawdzona kadra
Młodszym czytelnikom należałoby powiedzieć, jak się wtedy odbywały projekcje. Filmy przywoziło się na dużych szpulach pakowanych w okrągłe metalowe pojemniki. Do projekcji potrzebne były dwa aparaty, bo film mieścił się najczęściej na dwóch szpulach. Na każdym z projektorów mocowana była szpula z nawiniętym filmem i druga pusta. Taśma filmowa przewijała się z jednej na drugą. Dodatkowy aparat potrzebny był do tego, aby widz nie czekał, aż operator zmieni szpule. To musiało nastąpić płynnie. Kiedy jedna szpula zbliżała się do końca, kinooperator uruchamiał drugi aparat.
- Podczas projekcji w kabinie musiały być dwie osoby - kinooperator i pomocnik. Pracował z nami jeden z najlepszych kinooperatorów, nieżyjący już Zbigniew Harmata, który skończył w Warszawie szkołę dla kinooperatorów. Dwie osoby potrzebne były po pierwsze dlatego, że gdyby np. jeden zasłabł, minęłoby dużo czasu, zanim ktoś by go odnalazł w kabinie. Po drugie taśma filmowa pękała. Wtedy trzeba było natychmiast podjąć działania. Mieliśmy taki specjalny klej do klisz, który w ciągu dwóch minut sklejał je, ale ktoś musiał być cały czas w pomieszczeniu. Gdyby tam był tylko jeden pracownik, nie mógłby nawet wyjść do toalety - wyjaśnia Barbara Warzecha i dodaje, że miała szczęście do współpracowników.
Kiedy rozpoczęła pracę jako kasjerka, przez 10 lat bileterkami były: Helena Brodowska i nieżyjąca już Halina Winkler. Podczas remontu kina obie panie przeszły na emeryturę, a pracę rozpoczęły nowe bileterki: Elżbieta Machała i Emilia Pawłowska. Kiedy ta pierw-
sza zastąpiła kierowniczkę kina w kasie, jej miejsce zajęła Maria Szymaniak.
- Ich zadaniem było nie tylko sprawdzanie biletów. Panie dbały także, żeby na widowni nie było wygłupów czy nieprzyjemnych sytuacji. Jeśli do takich dochodziło, wypraszały osoby z kina. To były jeszcze takie czasy, kiedy najczęściej prośba o opuszczenie seansu skutkowała. Nie było takiego wandalizmu jak dziś, chociaż częstym „bywalcem” kina był pan Stefan Biernacki. On miał taki dar „przekonywania”, że jednoosobowo i bez użyci przymusu wykonywał zadania policyjne. Wtedy nie było jeszcze firm ochroniarskich, za każdym razem trzeba było wzywać policję – wspomina nasza rozmówczyni.
Od „Robotnika” do kina „Odeon”
Przewrotnie koniec kina „Robotnik” zapoczątkowała transformacja ustrojowa po 1989 r. Z jednej strony była duża swoboda w doborze repertuaru, bo zlikwidowano cenzurę, z drugiej - Polskę zalała fala kaset VHS. Jak grzyby po deszczu powstawały wypożyczalnie kaset, ludzie masowo kupowali odtwarzacze video. Kino przeniosło się do prywatnych domów, gdzie siedząc w wygodnym fotelu można było oglądać filmy jeden po drugim.
Barbara Warzecha, po zmianach ustrojowych, kiedy państwo nie chciało się już zajmować kinematografią, zdecydowała o wydzierżawieniu kina. W tej formule przetrwało ono rok. Od 1990 do 91.
- Mimo dobrego repertuaru na seansach pojawiało się pięciu widzów, a koszty utrzymania kina były bardzo wysokie. Trzeba je było ogrzać, utrzymać w gotowości sprzęt i zapłacić pracownikom. Ostatecznie kino przestało działać w 1991 r. - ze smutkiem wspomina pani Barbara. – Były jeszcze próby wskrzeszenia go przez prywatną osobę, ale nie powiodły się. Wtedy kino nazywało się Amor. Później w budynku ulokowała się dyskoteka o złej sławie. W końcu obiekt wrócił do spadkobierców dawnych właścicieli, a ci go sprzedali prywatnej osobie. Ostatnio pojawiła się informacja, że nieruchomość ponownie zmieniła właściciela.
A Barbara Warzecha, która pracę w kinie zamieniła na rodzinny sklep z artykułami fotograficznymi przy ul. Wąskiej, cieszy się, że po tylu latach w centrum miasta powstało kino „Odeon”. Została nawet zaproszona na jego uroczyste otwarcie i bardzo jej się tam podobało.
W związku z tym nasuwa się taka myśl, że musiało minąć wiele lat, aby sochaczewianie znów odkryli magię kina, i aby chciało im się wyjść z domu po to, by zobaczyć dobry film na dużym ekranie.
Dwutygodnik „Ziemia Sochaczewska” nr 16/2019