Jest rok 1899. Henryk Świeżyński kupuje od władz carskich majątek w Trojanowie, zwany wtedy Szperowizną. Tak rozpoczyna się sochaczewska historia zacnego rodu, który pozostawił trwały ślad we współczesnych dziejach naszego miasta. O losach rodziny opowiada nam prawnuczka Henryka Świeżyńskiego - Elżbieta Juraszek z domu Orpiszewska, chyba ostatnia z rodziny, która tak skrupulatnie przechowuje pamięć o swoich przodkach.
Pani Elżbieta opowiada, że w archiwach rodzinnych jest jeszcze akt kupna majątku sporządzony po rosyjsku, na pergaminie, z pieczęciami dwugłowego orła (symbolem carskiej Rosji). To ośmiohektarowe gospodarstwo, sięgające od Bzury po tory kolejki wąskotorowej, stanowiło granicę między Sochaczewem i Trojanowem.
Henryk wizjoner i browar „Trojanów”
- Mój pradziadek, Henryk Świeżyński, pochodził z Górzna w obecnym województwie kujawsko-pomorskim. Jako młody człowiek wyjechał do Prus Wschodnich „do terminu”. Uczył się na browarnika. Kiedy dobrze poznał tajniki warzenia piwa, zaczął pracować w tym zawodzie i zarobił sporo pieniędzy. Dorobił się na tyle, że stać go było na kupienie czegoś własnego - opowiada pani Elżbieta. - Wybór padł na Trojanów i majątek, w którym już wtedy istniał mały browar. Sądząc po zdjęciach, mieścił się on w zwykłej szopie, w której w prymitywnych warunkach produkowano piwo. Kiedy zajął się tym mój pradziadek, rozbudował browar i rozpoczął regularną produkcję złotego płynu. Piwo nazywało się „Trojanów”, miało własne etykietki i wielu odbiorców w całej okolicy. Do dzisiaj zachowały się stare księgi, w których notowano wszystkie zakupy, zużycie poszczególnych produktów, receptury.
Henryk Świeżyński miał opinię rzutkiego człowieka i sprawnego przedsiębiorcy. Oprócz browaru w majątku uruchamia produkcję lemoniady i octu. Jako dobry gospodarz remontuje i rozbudowuje dom zniszczony podczas I wojny światowej. Prowadzi także szeroką działalność społeczną. Jest działaczem Kasy Zapomogowo-Pożyczkowej w Sochaczewie Ochotniczej Straży Pożarnej oraz komendantem miejskim Straży Obywatelskiej.
Pani Elżbieta twierdzi, że do tej pory w rodzinie pamięta się, iż pradziadek Henryk był człowiekiem z „otwartą głową” i wizjonerskimi pomysłami, ale także ekscentrykiem. Od wiosny do późnej jesieni codziennie kąpał się w pobliskiej Bzurze. Dobrze znały go okoliczne dzieciaki, bo kieszenie miał zawsze wypchane cukierkami.
Z zachowanych do dzisiaj przekazów wiadomo, że Henryk Świeżyński był zasłużonym dla miasta obywatelem. Jego nazwisko można znaleźć na tablicy pamiątkowej wmurowanej w ścianę sochaczewskiego muzeum. Ufundowano ją w stulecie odzyskania przez Polskę niepodległości i poświęcono ludziom, którzy położyli zasługi dla oswobodzenia miasta w 1918 r.
Henryk i Maria Świeżyńscy mieli czworo dzieci: Janinę, Marię, Eugeniusza i Tadeusza, który, jeszcze przed śmiercią ojca w 1940 r., przejął browar. Tadeusz w okresie międzywojennym był aktywnym członkiem Ochotniczej Straży Pożarnej w Sochaczewie, przez jakiś czas pełnił nawet funkcję jej prezesa, o czym dowiadujemy się z pracy magisterskiej nieżyjącego już pracownika muzeum Andrzeja Janiszewskiego. W tym opracowaniu przy nazwisku Tadeusza widnieje informacja, że był właścicielem browaru w Trojanowie.
Jednak zanim Tadeusz Świeżyński przejął browar, w latach 30., wspólnie z ojcem, opracowują własną recepturę ciemnego piwa, które w tamtych czasach było trunkiem z wyższej browarniczej półki. W ogóle w latach międzywojennych browar przeżywał świetną koniunkturę.
W czasie II wojny wytwórnia musiała zaprzestać produkcji, ale dzięki znajomości rodziny Świeżyńskich ze słynnym browarem Haberbuscha, Niemcy zezwolili na rozlewanie piwa w trojanowskim browarze. Z Warszawy przywożono złoty napój w ogromnych beczkach, a tutaj nalewano je do butelek. Później trafiały one do sklepów i barów.
- Po wojnie władze komunistyczne wydały zgodę na wznowienie produkcji piwa - opowiada nasza rozmówczyni. - A że browar nie został bardzo zniszczony, dosyć szybko ją uruchomiono. Niestety przyszedł rok 1952, kiedy nałożono tzw. domiar, czyli olbrzymi podatek, którego nikt z rodziny nie był w stanie zapłacić i browar został zamknięty. Później zabudowania browaru i wielkie piwnice „wydzierżawiła” Spółdzielnia Ogrodnicza. Do lat 60. - 70. XX w. kwaszono tu kapustę, produkowano pulpę truskawkową. Kiedy spółdzielnia zaczęła podupadać i wyprowadziła się z dawnego browaru, ten zaczął niszczeć i urząd miasta nakazał jego rozbiórkę, aby nie „szpecił miasta”. Po dawnym sochaczewskim piwie i browarze do dziś pozostały tylko te podziemne piwnice, do których wjeżdżały platformy ze skrzynkami piwa zaprzężone w parę koni.
Janina marzy o muzeum
Potomkini rodu z dumą opowiada także, że pradziadek Henryk, majętny przemysłowiec, prawy człowiek i patriota, zadbał o staranne wykształcenie swoich dzieci. Najstarsza, Janina Świeżyńska, rozpoczęła studia na paryskiej Sorbonie, ale po roku musiała je przerwać, ponieważ wybuchła I wojna światowa. Edukację, po wojnie, ukończyła na Uniwersytecie Warszawskim na wydziale historii. Do II wojny pracowała jako nauczycielka na warszawskich pensjach.
Dzięki pomocy Pawła Rozdżestwieńskiego, dyrektora sochaczewskiego muzeum i eksperta wojskowości, udało nam się ustalić, że Janina Świeżyńska była także oficerem podziemnego Wojska Polskiego w stopniu podporucznika, działała w Komendzie Głównej Armii Krajowej w Biurze Informacji i Propagandy. Podczas powstania warszawskiego walczyła w Śródmieściu. Po upadku powstania została wywieziona do oflagu w Woldenbergu (dzisiejszy Dobiegniew w woj. lubuskim), gdzie Niemcy zbudowali obóz jeniecki dla polskich oficerów. Zaraz po wojnie wróciła do Sochaczewa.
- Wiem, że ciocia dotarła z transportem więźniów do Ożarowa, a stamtąd przyszła pieszo do Sochaczewa - wspomina pani Elżbieta. - Janina Świeżyńska była osobą samotną, więc zajęła jeden z pokoi na piętrze domu przy Staszica. Zapamiętałam ją jako bardzo żywotną, aktywną społecznie kobietę. Ciocia Janina należała do PTTK, była jedną z założycielek Stowarzyszenia Miłośników Ziemi Sochaczewskiej. Pamiętam, jak wspólnie z młodziutkim wtedy Maciejem Wojewodą, późniejszym dyrektorem sochaczewskiego muzeum, jeździła po całym powiecie w poszukiwaniu pamiątek z czasów Bitwy nad Bzurą, jak spotykała się z różnymi ludźmi, spisując ich opowieści o dawnych czasach, teksty piosenek, zwyczaje.
Do dziś zachowały się publikowane przez Janinę Świeżyńską opracowania, m.in. „Dzieje Sochaczewa”, czy „Szlakiem wojsk Jagiełły przez Mazowsze”. To pierwsze wydawnictwo jest niewielką broszurką, ale pewnie i tak jedną z nielicznych, jakie ukazały się w tamtym czasie. Pochodzi z 1961 r. a wydano ją nakładem sochaczewskiego oddziału PTTK. Rok wcześniej ukazało się dwudziestostronicowe opracowanie przebiegającego przez Sochaczew szlaku Jagiełły zmierzającego pod Grunwald autorstwa Janiny Świeżyńskiej, Tomasza Chludzińskiego i Tadeusza Chorabika. To cenne wydawnictwo jest bogatym źródłem wiedzy dostępnej w owym czasie (m.in. pochodzącej z kronik Długosza) na temat przemarszu wojsk króla Władysława przez Mazowsze. Zawiera zdjęcia, mapki, propozycje wędrówek turystycznych, wykazy miejsc wartych zobaczenia.
Janina Świeżyńska zmarła w 1964 r. i, podobnie jak pozostali członkowie rodziny, została pochowana na cmentarzu w Trojanowie. Jej wielkim marzeniem było powołanie muzeum, które gromadziłoby liczne jeszcze wtedy pamiątki z naszego regionu. Marzenie to ziściło się dziewięć lat później. Według źródeł muzealnych oraz przekazów wielu osób, założycielka Stowarzyszenia Miłośników Ziemi Sochaczewskiej walnie przyczyniła się do powstania w 1973 r. sochaczewskiego muzeum.
Świeżyńscy i Puterniccy „po rodzinie”
Eugeniusz Świeżyński w 1918 r. rozpoczął studia na SGGW w Warszawie na wydziale rolnym wraz ze swoim przyjacielem Protem Puternickim. W 1920 r. obaj przerwali studia i na ochotnika poszli walczyć z bolszewikami. Po wojnie wrócili na uczelnię i w 1923 r. otrzymali tytuł inżyniera rolnictwa. Obaj zostali też uwiecznieni na pamiątkowym tableau wraz z innymi absolwentami ich rocznika. Zdjęcie to do dzisiaj zdobi ścianę domu przy ul. Staszica.
Jak opowiada Elżbieta Juraszek, przyjaciele mieli siostry i tak się złożyło, że pożenili się „na krzyż”. Wtedy związki rodzinne Świeżyńskich i Puternickich bardzo się zacieśniły. Eugeniusz do II wojny był dyrektorem szkół rolniczych w Dęblinie i Klementowicach koło Puław. Jako porucznik rezerwy WP i działacz AK w Lubelskiem został aresztowany przez Rosjan i wywieziony w głąb Związku Radzieckiego. Wrócił do Polski w 1947 r., zmarł osiem lat później.
- Moja ukochana babcia, Maria Świeżyńska-Puternicka, dzięki której jestem tak bardzo związana uczuciowo z Sochaczewem, też studiowała na SGGW, ale dla kobiet były tylko jedno- lub dwuletnie kursy ogrodnicze. Po studiach była nauczycielką w liceach warszawskich. Wyszła za mąż za Prota Puternickiego i razem z nim wyjechała w Kutnowskie, gdzie dziadek był zarządzającym i udziałowcem w pięćsethektarowym gospodarstwie Dobrzelin, cukrowni Żychlin i tamtejszej gorzelni - wspomina pani Elżbieta. - Tam urodziła się moja mama, Maria Puternicka-Orpiszewska oraz jej brat - Jan Puternicki, późniejszy chemik, kierownik laboratorium w Chodakowie, współautor słownika „Tysiąc słów o tworzywach sztucznych” i kierownik w Instytucie Chemii Przemysłowej w Warszawie. Zmarł w 2000 r.
Po wybuchu II wojny dziadkowie pani Elżbiety znaleźli się w trudnym położeniu. Majątek Dobrzelin, leżący na granicy Generalnej Guberni i III Rzeszy, zajęła niemiecka rodzina, która wprowadziła tam swoje rządy. Prot Puternicki został jedynie zwykłym pracownikiem, ale i tak prowadził antyniemiecką działalność. Jako oficer rezerwy WP (w stopniu ppor. - red.) organizował przerzuty ludzi przez „zieloną granicę”, zaopatrywanie w żywność miejscowej partyzantki.
W praktyce wyglądało to tak, że np. do grabienia siana wychodziło rano 15 osób, a wieczorem wracało dziesięć. Pozostali przekraczali granicę. Inni pracownicy wiedzieli, że Puternicki jest polskim oficerem, ale nikt na niego nie doniósł. Dopiero pod koniec wojny, jak tereny te zajęli Rosjanie, oskarżyli go o współpracę z Niemcami.
- W 1945 r. został aresztowany i z wyrokiem kary śmierci przewieziony do więzienia w Rawiczu. Wtedy do akcji wkroczyła moja dzielna babcia Marysia, która za złoto, słoninę i bimber wydobyła dziadka z więzienia - wspomina pani Elżbieta. - Po tym dramatycznym wydarzeniu okazało się, że denuncjacja była fałszywa, ale i tak zapadła decyzja o powrocie do majątku w Trojanowie. Mimo że dziadek otrzymał propozycję objęcia stanowiska dyrektora w utworzonym na bazie majątku Dobrzelin PGR. Babcia w trzy dni spakowała na wozy cały dobytek i ruszyli do Sochaczewa.
Powojenne losy domostwa
Na miejscu okazało się, że inni członkowie rodziny też zaczęli wracać z wojennej tułaczki. Niezbyt uszkodzony dom zaludnił się i wszyscy mieli zapał do pracy. Niestety, jak już pisaliśmy, browar uruchomiono na krótko, więc mężczyźni zaczęli szukać pracy w Warszawie. Tadeusz Świeżyński znalazł ją w Samopomocy Chłopskiej i wraz z rodziną wyprowadził się do stolicy. Prot Puternicki dostał pracę w Ministerstwie Rolnictwa (jako specjalista od roślin motylkowych) i do domu przyjeżdżał tylko na niedzielę. Zarządzanie gospodarstwem w Trojanowie spadło więc na babcię naszej rozmówczyni - Marię Puternicką. Pomagał jej m.in. zatrudniony na stałe sąsiad Pietrzak. Pani Elżbieta wspomina, że była to ciekawa postać - wysoki, zwalisty chłop, który dostał od państwa plac przy ul. Staszica (między Kuśmidrami a szpitalem) a mieszkał w zrobionej przez siebie ziemiance.
Nie obyło się także bez zasiedlenia budynku lokatorami. W czasach PRL była to nagminna praktyka w przypadku domów dysponujących „nadmetrażem”. Właściciele umieli jednak ułożyć swoje stosunki ze współlokatorami. Niestety należało dostosować dom do mieszkających obok siebie obcych ludzi. Powstały dodatkowe ściany działowe, a z czasem rodzina odsprzedała część budynku.
- Moi rodzice również wyjechali, najpierw do Podkowy Leśnej, później do Warszawy. Miałam wtedy 1,5 roku, ale aż do matury wszystkie wakacje spędzałam u babci w Sochaczewie. Podobnie jak moi przodkowie podjęłam studia na SGGW, a później przez 40 lat pracowałam w Polskim Związku Działkowców. Siłą rzeczy moje wizyty w Sochaczewie stały się dużo rzadsze, tym bardziej, że w 1972 r. zmarła babcia, w 1987 - dziadek Prot. Wtedy jeszcze nie myślałam o powrocie do Sochaczewa, ale w 2000 r. zmarł mój wuj Jan Puternicki, który jako ostatni zamieszkiwał budynek przy Staszica - opowiada Elżbieta Juraszek. - Kiedy więc przeszłam na emeryturę i odziedziczyłam w spadku ten przepełniony historią dom, nawet przez chwilę nie wahałam się, co mam robić. Zdecydowałam o powrocie do miejsca mojej młodości. Po zamknięciu spraw w Warszawie dołączył do mnie mąż. Dom trzeba było wyremontować, ale zrobiliśmy to z zachowaniem klimatu sprzed kilkudziesięciu lat.
Ulica wspomnień
Nasza rozmówczyni do dzisiaj pamięta swoje beztroskie lata dziecięce związane z Sochaczewem, choć nie było to miasto, jakie znamy dziś. Z opowieści swojej babci wie, że nad Bzurą, niemal naprzeciwko ich domu, znajdował się prywatny pomost dla kajaków i przebieralnia dla kąpiących używane przez pradziadka Henryka, jak i przez innych po wojnie.
Ze wspomnień spadkobierczyni rodu Świeżyńskich i Puternickich wyłania się taki obraz ulicy Staszica: - Jeszcze wiele lat po wojnie drogę pokrywały „kocie łby”, po obu jej stronach były rowy i rosły piękne kasztany. Za naszym ogrodem znajdował się dom Hołyńskich a dalej żyto, ziemniaki i trochę drzew owocowych Siekierów, ciągnących się aż do obecnego skrzyżowania Staszica, 600-lecia i Trojanowskiej. Pan Siekiera dostał od władz kawałek pola, bo trzech jego synów będących w partyzantce zginęło w czasie wojny. Jak Siekiera orał na głęboką skibę, można było znaleźć wiele „skarbów” - hełmy, łuski od nabojów, guziki od niemieckich mundurów. Wtedy mówiło się, że chowano tam niemieckich żołnierzy poległych w Bitwie nad Bzurą. (Później potwierdziły się te opowieści w wyniku przeprowadzonych ekshumacji - red.)
- Na zakręcie do Trojanowa stał młyn, najpierw wodny, później elektryczny, Kulisiewiczów. Pamiętam sznur jadących furmanek, a na nich worki z ziarnem do zmielenia na mąkę, śrutę; koło młyńskie i spiętrzenie wody. Latem było to miejsce kąpieli okolicznej dzieciarni.
Od naszego domu w kierunku centrum Sochaczewa znajdował się mostek nad strumieniem płynącym do Bzury i domy po obu stronach ulicy. Po prawej (numery nieparzyste) dom doktorowej Cywińskiej z dużym ogrodem, następnie ceglany Kuśmidrów, a za nim plac Pietrzaka i duży budynek szpitala. Dalej stał drewniany domek ze sklepikiem, też drewniany Czapigów i okazały dom Kozłowskich.
Po przejściu na drugą stronę, na zakręcie, górowała duża kamienica Szepietowskich, do Stodulnej, obecnej al. 600-lecia, rozciągały się ich pola z nasienną cebulą i pietruszką. Za Szepietowskimi znajdował się skromniejszy dom Suszyńskich. Na tyłach tych budynków rozciągały się gospodarstwa ogrodnicze, a w nich inspekty, cebula, marchew, pietruszka nasienna. Pamiętam, że w specjalnych kratkach wiązany był oddzielnie każdy baldach nasienny - przypomina nasza rozmówczyni.
- Za wspomnianymi budynkami mijało się mroczną kamienicę, w której przed wojną mieszkały zakonnice pracujące w szpitalu, w czasie okupacji znajdowała się siedziba gestapo, a zaraz po wojnie - Urząd Bezpieczeństwa. Wiele osób zakatowano tam na śmierć. W głębi, za Łakomskimi, stał dom z charakterem należący do Sokołowskich, otoczony oryginalnymi krzewami i drzewami, za nim ceglana „kostka” Krupów i kamienica Zawadzkich z wieloma lokatorami.
Dzisiaj, po kilkudziesięciu latach, pani Elżbieta ma jeszcze jedno wspomnienie: - W moich młodzieńczych czasach przy naszej ulicy mieszkało mnóstwo dzieciaków. Nie mieliśmy takich atrakcji jakie są dziś, ale to były piękne czasy. Dni upływały nam na wymyślanych przez siebie zabawach, podchodach, wyprawach nad rzekę, buszowaniu po polach. Zwłaszcza latem skrzykiwaliśmy się w jedno miejsce i całe dnie mogliśmy spędzać na powietrzu. Bardzo możliwe, że moja miłość do Sochaczewa pochodzi jeszcze z tych lat. Dzisiaj wszyscy się postarzeliśmy, niektórzy już odeszli, miasto się zmieniło, a sentyment pozostał.