Dzień 8 października 1934 roku był nie lada zaskoczeniem dla załogi samolotu i personelu lotniska w Katowicach. W luku bagażowym odnaleziono mianowicie 14 letniego amatora podniebnych wojaży z Sochaczewa – chłopca o nazwisku Aleksander Szuksztul.
Prasa rozpisywała się o tym wydarzeniu, przekręcając prawie wszędzie to niespotykane to nazwisko na „Szulsztul”. Historia młodego Sochaczewianina posłużyła nawet za kanwę krótkiego opowiadania opublikowanego w 286 numerze Gazety Polskiej w dniu 8 grudnia 1934 roku, w którym za sterami samolotu posadzono znanego przed wojną lotnika - Stanisława Płonczyńskiego. Płończyński – zatrudniony od początku w „Polskich Liniach Lotniczych LOT”, od początku ich powstania, obsługiwał loty komunikacyjne, ale był także popularnym pilotem sportowym i odnosił spore sukcesy - m.in w Międzynarodowych Zawodach Samolotów Turystycznych „Challenge” w Berlinie w 1930 roku zajął wysokie 14 miejsce, będąc najwyżej notowanym spośród 12 polskich załóg, które wzięły w nich udział.
Według Gazety Polskiej, mały Olek, dostawszy się na teren warszawskiego lotniska miał wpierw prosić pilota o to, by go zabrał na pokład, a wobec kategorycznej odmowy, korzystając z nieuwagi personelu wślizgnął się do samolotu i ukrył między bagażami. Na pokładzie miało być poza tym jedynie dwóch pasażerów. Tak w Gazecie Polskiej opisana została podniebna podróż chłopca, z perspektywy Płonczyńskiego:
„Połowa drogi minęła bez incydentów. Koło Przedborza jednak wysubtelnionem powonieniem odczuł, że coś nie jest w porządku. Wyraźny zapach spalenizny.
Czyżby coś w silniku? Nie, ależ to najwyraźniej zapach papierosa. Obejrzał się przez szybkę do kabiny. No tak, to jeden z pasażerów, niepomny przepisów, pali papierosa. Na migi polecił mu zgasić natychmiast. Lecz cóż to a licha ? Miało być dwu pasażerów, a jest trzech! Tuż przy przedniej ścianie kabiny na krawędzi fotela siedział ubogo ubrany malec i przywarłszy twarzą do szyby, szeroko rozwartemi oczyma chłonął przesuwający się na dole krajobraz. […] I co takiemu zrobić ? Zresztą niech tam sobie leci. Miejsce i tak wolne, sprawuje się grzecznie, a frajdę będzie miał na długie czasy. Pilot był zdecydowany darować malcowi jego przewinienie i tylko dla porządku postanowił zbesztać go po wylądowaniu.
Innego jednak zdania było kierownictwo portu w Katowicach. Jak to! Pasażer w samolocie bez biletu ? Przecież to skandal niebywały. Policjant przystąpił do indagowania niebywałego przestępcy.
- Skąd jesteś?
- Z Sochaczewa.
- Uczysz się?
- Nie, proszę pana. W domu bieda, nie ma co jeść, ojciec nie chce do szkoły posyłać.
- A masz tu krewnych w Katowicach?
- Nie, proszę pana, ja nikogo tu nie mam.
- Więc pocoś mi wpakował się do samolotu, - wdał się w indagację pilot.
- Bo chciałem koniecznie z panem polecieć.
- Gadaj zdrów. " Właśnie ze mną? A to dlaczego?
- No, bo pan jest przecież Płończyński.
- A skąd ty to wiesz?
- Z fotografji. A bo to ja pana w "Kurjerze" nie widziałem? Dawno już postanowiłem, że koniecznie muszę z panem polecieć.
- Czekaj, powrócisz do domu, to ci ojciec spuści lanie za takie wycieczki.
- A niech tam spuści. Jak ja już z panem polatałem, to mi teraz wszystko jedno. Tego mi już nikt nie odbierze.”
Taki przebieg wydarzeń jest zapewne podkoloryzowaną wersją dziennikarską. Faktycznie wyczerpanego nieco młodzieńca po odnalezieniu w bagażowni przekazano na komisariat policji. Do Sochaczewa pod eskortą wrócił już pociągiem.
Rodzina Szuksztulów mieszkała niegdyś na ulicy Okrzei. O Olku pisze m.in. Kazimierz Racławski w książce „Uśmiech przez Łzy”. Opisuje go jako nieco zabiedzonego chłopaka, chodzącego w harcerskim mundurku. Ludzie uważali go za troszkę niezrównoważonego psychicznie, co było skutkiem tragicznej śmierci ojca maszynisty. Trochę mu z tego powodu dokuczano, przypisywano komunizm i przynależność do tzw. „czerwonego harcerstwa”, choć sam Olek miał mawiać:
„Ja osobiście nie jestem komunistą, jest nim mój brzuch, do którego najczęściej nie mam co włożyć”
Racławski przypisał chłopcu tragiczną śmierć z rąk Niemców podczas okupacji, co nie było prawdą, choć faktem jest, że na ten czas Szuksztul przepadł jak kamfora. Cały i zdrów pojawił się jednak po wojnie w Sochaczewie, gdzie mieszkał do końca życia.