Przez 30 lat towarzyszyła wszystkim szkolnym i miejskim uroczystościom, przewinęły się przez nią setki młodych ludzi, z których wielu pozostało wiernych muzyce. Zgodnie przyznają, że gdyby nie Piotr Czoboda i jego słynna orkiestra, nie byłoby muzycznych fascynacji, które towarzyszą im do dziś.
W 1955 roku w Szkole Zawodowej w Sochaczewie powstała orkiestra dęta. Jej twórcą i dyrygentem był Piotr Czoboda, którego dawni członkowie zespołu nadal tytułują profesorem, choć nie uczył żadnego przedmiotu. Jego zadaniem było prowadzenie orkiestry, a później także chóru i organizowanie pracy świetlicy szkolnej.
Samouk z kursem dyrygenckim
Powody i okoliczności przybycia Czobody do naszego miasta pozostają tajemnicą. Faktem jest, że pojawił się tu w 1955 r. jako czterdziestoletni mężczyzna i, jak wspomina Ludwik Hyży, kiedyś również nauczyciel „osiemdziesiątki”, najpierw udał się do Henryka Kobiereckiego, ówczesnego kierownika Szkoły Podstawowej nr 2.
- Opowiadał mi o tym dyrektor Kobierecki. Kiedy Piotr się do niego zgłosił, zapytał go, jakie ma wykształcenie muzyczne, a ten odpowiedział, że jest samoukiem z kursem dyrygenckim. Kobierecki go nie przyjął i Czoboda poszedł do szkoły zawodowej, do dyrektora Bardana. Ten zatrudnił go bez pytania o kwalifikacje, twierdząc, że najlepszą rekomendacją będą efekty pracy. Potem dyrektor Kobierecki bardzo żałował, że tak pochopnie odprawił Piotra – dodaje Ludwik Hyży.
Profesor Hyży pracę w szkole zawodowej rozpoczął w 1956, rok po Czobodzie, i pamięta, że wtedy orkiestra się organizowała. Na świetlicy odbywały się ciągłe próby początkujących orkiestrantów, które jeszcze wtedy nie przypominały zgranego zespołu. Dyrygent ciągle zwalniał uczniów z lekcji, co budziło sprzeciw nauczycieli, ale Czoboda miał duże poparcie w osobie dyrektora Bardana.
W kronikach szkolnych można znaleźć informację, że zespół na początku liczył 35 członków, ale szybko się rozrastał. Kronikarz szkoły zanotował, że pierwsze występy "zewnętrzne" odbyły się w Boryszewie i w Rybnie.
Przy wspólnym pulpicie
Witold Krysiak w orkiestrze grał od 1962 r., Andrzej Skupiński i Marek Kwiek od 1965 r. Żaden z nich nie potrafi określić, ile trwała współpraca z profesorem. Grywali w orkiestrze już jako dorośli ludzie. Andrzej Skupiński mówi, że pewnie około 20 lat, do czasu choroby profesora.
Nieco później, bo w 1970 r. muzykowanie z orkiestrą rozpoczął Julian Tasiecki. On także nie potrafi powiedzieć, jak długo grał u Czobody, bowiem tradycją orkiestry było zapraszanie do udziału w występach absolwentów szkoły i orkiestry.
Większość orkiestrantów nie miała przygotowania muzycznego (szkoły muzycznej w Sochaczewie jeszcze nie było). Niezły słuch i lekcje muzyki w szkole podstawowej z panem Przepiórką najczęściej wystarczały, by przejść weryfikację do zespołu.
- Fenomenem orkiestry było to, że po kilkudziesięciu próbach z prawidłowego wydawania dźwięków z instrumentów i czytania nut z profesorem Czobodą dalszą „naukę” prowadzili starsi koledzy z orkiestry. Ja zaczynałem od gry na tenorze II, a ostatecznie otrzymałem „przydział” do tuby barytonowej – wspomina Tasiecki.
Marek Kwiek taki system muzycznej edukacji tłumaczy tym, że w zespole panowała duża rotacja. Profesor nie miał czasu uczyć każdego z osobna, dlatego orkiestranci uczyli się jeden od drugiego. Julian Tasiecki dodaje, że na próby trzy razy w tygodniu przychodziło ponad trzydziestu członków zespołu. Ale na szczególnych występach orkiestra liczyła nawet 60 osób. Skład powiększał się o absolwentów i dołączała sekcja fanfarzystów i werblistów, czyli około 20 osób.
Pochód majowy i Boże Ciało
Zabawną historię związaną z przyjęciem do orkiestry przypomina Marek Kwiek.
- Pan profesor mieszkał w szkole, w małym pokoiku. Na długiej przerwie, która trwała 20-25 minut, schodziły się tam tłumy uczniów. Bardzo mnie intrygowało, co tam się dzieje. Od kolegi dowiedziałem się, że w pokoju spotyka się orkiestra dęta i że jak chcę tam bywać, muszę się do niej zapisać. Na początku dostałem waltornię (instrument trochę podobny do rogu). Po roku opanowałem instrument na tyle, że wygrywałem na nim melodię. Zauważył to prof. Czoboda i przydzielił mi trąbkę, która od początku była moim marzeniem. Pozostałem jej wierny do dziś – opowiada Marek Kwiek.
Czobodersi, jak ich nazywano w Sochaczewie, grali marsze, pieśni patriotyczne, ale także utwory rozrywkowe, mieli repertuar na każdą okoliczność. – Graliśmy zarówno na pierwszomajowych pochodach, jak i na procesji Bożego Ciała. W repertuarze mieliśmy Międzynarodówkę, ale także pieśni legionowe i religijne - twierdzi Witold Krysiak.
Ludwik Hyży dodaje, że Piotr Czoboda był wielkim patriotą. Z rozrzewnieniem przypomina ulubione pieśni dyrygenta: „Za Niemen precz” i „Czerwony pas”, co może świadczyć, że pochodził ze wschodniej Polski.
- Z tych pieśni Piotra przebijała jakaś wielka tęsknota, nostalgia za tym, co zostawił. Podczas spotkań towarzyskich, czasem przy kieliszku, poddawaliśmy się tej atmosferze. Ale nawet wtedy Piotr nie był skłonny do zwierzeń. Nigdy nie opowiadał o swoim życiu, o przeszłości. Czasem tylko zdawkowo rzucane informacje pozwalały nam na domysły – opowiada Ludwik Hyży i przypomina, że był on również kompozytorem kilku utworów. Na pewno były to marsze „W pogoni za szczęściem” i „Dwaj bracia”. Andrzej Skupiński dorzuca do tego całe mnóstwo aranżacji znanych utworów, które opracował profesor.
- Był minimalistą. Całe życie mieszkał w szkole, w małym pokoiku bez wody. Stała tam stara wersalka, stolik i szafa, za to z każdego kąta wystawały arkusze z zapisem nutowym. Było tego mnóstwo. On do każdego utworu rozpisywał nuty na poszczególne instrumenty, robił nowe aranżacje, sam komponował. Nie miał w oknach zasłonek, więc często widziano, jak w nocy siedzi przy lampce nocnej i tworzy – opowiada Andrzej Skupiński.
Stałe numery
Legendą obrosły pochody pierwszomajowe z udziałem Czobodersów. Mimo że w Sochaczewie istniały jeszcze inne orkiestry, nikt nie wyobrażał sobie dużej uroczystości bez tej szkolnej. Przygotowania do majowego pochodu rozpoczynali wczesną wiosną. Polegały nie tylko na ćwiczeniu w sali. Obowiązkowe były próby w terenie. Tak więc chodzili ulicami, ćwicząc granie w marszu. Ich stałą trasą były ul. Ziemowita i Wojska Polskiego. Julian Tasiecki przypomina „stały numer” związany z tymi marszowymi próbami.
- Chodziliśmy na wprost, ale również trenowaliśmy zwroty i zakręty w boczną ulicę. Starsi koledzy zawsze tak nas pokierowali, że gdy kapelmistrz, który, by być widocznym dla orkiestry, szedł co najmniej 5-7 kroków przed orkiestrą, dał znak skrętu i sam wykonał zwrot w boczną ulicę, to orkiestra szła prosto. Gdy zorientował się, że coś jest nie tak, minę miał nie do opisania. Później my przejęliśmy tę tradycję od starszych kolegów. Pan Piotr był zawiedziony, kiedy podczas próby nie było „numeru” ze skrętem. Za to nigdy nie przyszło nam do głowy, aby zrobić coś takiego podczas oficjalnego występu.
Z kolei Marek Kwiek opowiada o pamiętnym 1 maja ze śniegiem.
- Tradycyjnie trybuna honorowa z całą wierchuszką znajdowała się naprzeciwko mleczarni przy ul. Traugutta. My tam staliśmy zmarznięci w tych swoich mundurkach i graliśmy dopóki cały pochód nie przemaszerował przed trybuną. Na szczęście pracownice mleczarni wykazały zrozumienie i co jakiś czas przynosiły nam gorące mleko.
Julian Tasiecki przypomina jeszcze jedno zdarzenie, kiedy był już absolwentem.
- Przed pochodem pierwszomajowym starszy Cechu Rzemiosł Różnych poprosił nas, byśmy wspomogli osobowo orkiestrę cechową w tej uroczystości. Najpierw poszliśmy w pochodzie w naszych garniturkach z obszywkami orkiestrowymi na klapach, z czerwonymi aksamitkami pod szyją, w czerwonych berecikach i w białych rękawiczkach, jako orkiestra szkolna. Kiedy przeszły w pochodzie wszystkie szkoły, zmieniła nas Orkiestra Dęta z Boryszewa, która grała do marszu dla zakładów pracy. W tym czasie myśmy przeszli ulicami H. Sawickiej, 1 Maja, i Reymonta, w marszu zdjęliśmy bereciki, obszywki i rękawiczki. Na ul. Reymonta dołączyli do nas panowie z Cechu i już jako orkiestra rzemieślnicza poszliśmy ponownie w pochodzie.
Muzyczne przystanki
Marek Kwiek opowiada, że byli uprzywilejowaną grupą w szkole, bo jeśli ktoś się przykładał do grania, a miał kłopoty z jakiegoś przedmiotu, profesor zawsze go wybronił. Poza tym zwalniał orkiestrantów z lekcji lub warsztatów, usprawiedliwiał nieobecności związane z próbami i występami. A takich było dużo.
To uprzywilejowanie polegało także na wyjazdach na wycieczki i obozy. Co prawda uczestniczyli w nich uczniowie odnoszący najlepsze wyniki w nauce i podczas praktyk zawodowych, ale dla kilku członków orkiestry, bez względu na ich wyniki edukacyjne, zawsze było miejsce. Zabierali ze sobą podstawowe instrumenty i granie zaczynało się już w autobusie. Tradycją stały się także muzyczne przystanki po trasie, kiedy to otoczeni tłumem słuchaczy, wygrywali znane „kawałki”.
- Piotr wkładał w orkiestrę mnóstwo pracy. Przecież on brał tych chłopaków od obrabiarek, od tokarek i próbował zrobić z nich muzyków. Tylko on wiedział, ile pracy wymagało stworzenie z tych dzieciaków dobrze brzmiącego zespołu - przekonuje Ludwik Hyży.
Konkurowanie z Ładyszem
Hyżego i Czobodę dzieliła duża różnica wieku, pewnie ze dwadzieścia lat, ale nie przeszkadzało im to w utrzymywaniu koleżeńskich relacji. Najlepiej poznali się jednak podczas wspólnych wyjazdów na obozy. Ludwik Hyży szczególnie dobrze pamięta wyjazd do Jeleniej Góry, którego był kierownikiem.
- To był obóz wędrowny w nagrodę za pracę w orkiestrze. Uczestniczyło w nim 33 uczniów – członków orkiestry, a poza tym w charakterze opiekunów Zbigniew Świętochowski, Piotr Czoboda i ja. Pamiętam, że jechaliśmy z tymi wszystkimi trąbami, bębnami, bo miała to być okazja do prób.
Jechali w ciemno. Zatrzymali się w szkole zawodowej w Jeleniej Górze, w której pozwolono im się zakwaterować tylko dlatego, że pokazali swoje muzyczne możliwości. Jedynym warunkiem były koncerty dla mieszkańców. Otrzymali nawet potrzebne zgody na granie na ulicach, gdzie zawsze byli mocno oklaskiwani.
Najciekawsza historia wiąże się jednak z ich występem w Parku Zdrojowym w Cieplicach. Hyży przygotował plakaty, które zapraszały na niedzielny koncert na godz. 20. Nigdzie tego nie zgłaszali, bo mieli zgodę na koncerty, więc uznali, że to wystarczy. Okazało się, że wybrali termin, w którym w miejscowym domu kultury miał koncertować Bernard Ładysz. Śpiewak nie wytrzymał konkurencji z Czobodersami. W domu kultury słuchało go 15 osób, występ orkiestry w parku wybrały setki widzów. A do tego okazali hojność, nie żałując datków dla młodych muzyków i ich dyrygenta. Za te pieniądze została później kupiona kolejna waltornia dla zespołu.
Na gościnnych występach
Między innymi dzięki takim zabiegom orkiestra dysponowała pełnym instrumentarium. Jak przypomina sobie Julian Tasiecki, mieli wszystkie instrumenty charakterystyczne dla orkiestry dętej za wyjątkiem liry marszowej (dzwonków) i chyba „cug puzonu”. Pozostałe były w komplecie: trąbki, kornety, waltornie, alty, tenory, barytony, puzon klapowy, tuby basowe i helikony, klarnety, saksofony, bęben, czynele (talerze) oraz fanfary i werble.
Marek Kwiek sądzi, że zakupy i remont instrumentów finansowała szkoła. Część z nich mogła pochodzić z orkiestr wojskowych. Muzyk przypomina sobie, jak sam jeździł z instrumentami do Łodzi, gdzie je naprawiano i strojono. Julian Tasiecki dodaje, że za ich wygląd i sprawność odpowiadali ci, którzy na nich grali. Pamięta, jak przed defiladami majowymi, czy występami poza szkołą jedna z prób poświęcana była na czyszczenie „trąb” płynem do metalu „Sidol”. A błyszczały one jak złote obrączki przed ślubem.
Nie sposób przytoczyć dzisiaj wszystkich występów orkiestry. Nasi rozmówcy twierdzą, że odnosiła ona w swoim czasie spektakularne sukcesy. Witold Krysiak pamięta, że w 1975 grali w Białymstoku na Ogólnopolskim Jarmarku Wyrobów Rzemieślniczych. Przyjęto ich tam niezwykle serdecznie. Byli też w Wałczu na obchodach rocznicy zdobycia Wału Pomorskiego, skąd wrócili z nagrodą.
Z kolei Andrzej Skupiński doskonale przypomina sobie Przegląd Szkolnych Orkiestr Dętych „Wiosna 70” w Warszawie, gdzie zajęli jedno z czołowych miejsc. Ludwik Hyży, który po latach poświęci dyrygentowi swój wiersz, z sentymentem wspomina występ w Otwocku, w którym brała udział także słynna orkiestra Cajmera. - Jej muzycy wystąpili w eleganckich białych garniturach, przekonani o swojej wyższości. Nasi chłopcy wyglądali przy nich jak Kopciuszki, ale kiedy zagrali, to od tej utytułowanej orkiestry otrzymali gratulacje - dodaje.
Bo kochał muzykę
Bernard Pacholski, który sam od 35 lat prowadzi orkiestrę dętą w szkole muzycznej, mówi o Czobodzie:
- To był człowiek, który się niezwykle napracował prowadząc orkiestrę, zwłaszcza na początku. Dlaczego? Bo wtedy była trzyletnia zasadnicza szkoła zawodowa, a to bardzo mało czasu na to, żeby nauczyć gry na instrumencie. I w momencie, kiedy zaczął osiągać jakiś efekt, uczniowie kończyli szkołę i odchodzili. Przychodzili następni i całą pracę zaczynał od początku. Więc ta orkiestra istniała dlatego, że on kochał muzykę. Nie zważając na trudności, na kłopoty z instrumentami, brak wykształconych muzyków, prowadził orkiestrę niemal do końca życia. Z tego co wiem, nigdy nie miał własnego mieszkania. Nie wiem, czy to zaniedbanie ze strony szkoły, ówczesnych władz miasta, czy jego wybór, że tak żył, ale moim zdaniem nie został wystarczająco doceniony.
Czobodersi zgodnie twierdzą, że był doskonałym organizatorem, umiał mobilizować młodzież i do grania, i do nauki. Z uśmiechem przypominają też charakterystyczne powiedzonka dyrygenta, np. „co tam panie, panie, chopcy”. Julian Tasiecki zwraca uwagę, że w szkole działała nie tylko orkiestra dęta ale i chór szkolny oraz zespół wokalno-rozrywkowy, który zasiliły dziewczęta.
- Jeśli miało się jakieś kłopoty z nauką, profesor szedł do nauczyciela tego przedmiotu i prosił o dodatkowe możliwości powtórki czy zaliczenia. Uczestników grup artystycznych traktował jak swoich wychowanków. Jeśli dowiedział się o trudnych warunkach materialnych któregoś z uczniów, zawsze znalazł uzasadnienie, by wystąpić do dyrekcji szkoły o zapomogę czy stypendium. A oprócz tego był rozmiłowany w muzyce, kochał to, co robił – wspomina Tasiecki.
Lista obecności
Uczniowie dodają, że zaszczepił w nich muzycznego bakcyla. Wielu dawnych Czobodersów nadal jest aktywnych muzycznie. Grają w orkiestrach dętych, zespołach folklorystycznych lub dla przyjemności – na rodzinnych czy towarzyskich uroczystościach. I o ile wiele osób nie zagrzało miejsca w orkiestrze, byli tacy, którzy mieli w niej stałe miejsce. Wspominają zwłaszcza nieżyjącego już trębacza, Edwarda Kamińskiego. Andrzej Skupiński mówi o nim: jeden z filarów orkiestry, mistrz trąbki. Brał na niej takie góry, że łzy w oczach stawały.
Julian Tasiecki pamięta wiele nazwisk swoich dawnych kolegów z orkiestry, choć niekoniecznie chronologicznie. Wymienia ich jednym tchem: Krzysztof Niedziński i Krzysztof Plewa - baryton. Rysiek Duplicki – tenor, Józef Wierzbicki – kornet, Andrzej Guzik, Paweł Bujanowski, Andrzej Ciura, Adam Dzikliński, Zdzisław Zieliński - trąbki, Sławek Burzyński, Wicek Solski, Mirek Cholewa, kolega Kaczorowski - klarnety, Wiesław Płowik, Andrzej Bąbrych, Mirek Baczyński – basy, Andrzej Holender, Sylwek Stupiński - waltornie, Wiesiek Paradowski - alt. Z grona absolwentów to wspomniany już Edward Kamiński, Marek Kwiek, Krzysztof Podczaski, Witek Krysiak – trąbki, Andrzej Skupiński - klarnet, Jacek Małczak - bęben, p. Newczyński – werbel.
- Jeszcze długo po ukończeniu szkoły utrzymywałem kontakty z profesorem Czobodą. W czasie, kiedy już nie było orkiestry w szkole, przygotowywał on orkiestrę Cechu do udziału w uroczystościach kościelnych. Miałem i ja przyjemność grać w tej orkiestrze pod batutą Pana Piotra – opowiada Julian Tasiecki.
Andrzej Skupiński wspomina natomiast imieninowe spotkania z profesorem.
- Do końca mieszkał w tym małym pokoiku w szkole. Nic się tam nie zmieniało, jedynie przybywało nut. Zawsze mnie intrygowało, co się z nimi stało po śmierci profesora. No i gdzie trafiły instrumenty.
Piotr Czoboda zmarł w 1991 r. Jest pochowany na Cmentarzu Komunalnym na Wypalenisku. Jak wspomina z żalem Julian Tasiecki, wychował kilkuset członków Szkolnej Orkiestry Dętej, a w jego ostatniej drodze, oprócz kierownictwa, pracowników „osiemdziesiątki” i przyjaciół, uczestniczyło dwóch członków orkiestry.
Andrzej Skupiński dodaje, że na nagrobku nie było nic oprócz imienia, nazwiska i dat: 1913-1991. Pomyślał, że powinny się tam znaleźć jeszcze co najmniej dwa słowa: muzyk i pedagog. I tak się stało.
"Ziemia Sochaczewska" nr 8 z 11 kwietnia 2017 r.