Ile godzin dziennie Pani pracuje?
Dwanaście, czternaście. To zależy od potrzeb.
Czy zawód lekarza wymaga aż takiej aktywności, czy to pani wybór?
Kocham to, co robię. Może dlatego mój dzień wygląda tak jak wygląda.
Codziennie od 33 lat.
Rzeczywiście, w październiku miną 33 lata mojej pracy w zawodzie. I tak sobie myślę, że chyba czas się zbierać na emeryturę (śmiech).
Pacjenci na to nie pozwolą. Ma Pani opinię doskonałego pediatry, a Pani gabinet jest oblegany.
To oczywiście przesada, ale miło mi słyszeć takie opinie.
Wróćmy na chwilę do początków. Czy pediatria była pani marzeniem?
Zdecydowanie nie. W mojej rodzinie nie było tradycji związanych z medycyną. Przez długi czas myślałam nawet, że będę nauczycielką. Do dziś pamiętam jednak jakim szacunkiem w moim rodzinnym domu darzyło się lekarza rejonowego - dzisiaj nazwalibyśmy go rodzinnym - pana Jerzego Wróblewskiego. Był felczerem, a więc nie posiadał tytułu lekarza, ale jednocześnie świetnym fachowcem-praktykiem. Cała moja rodzina się u niego leczyła.
I zapatrzyła się Pani na jego pracę?
Szczerze mówiąc, w młodości byłam nieśmiała, a może to była niska ocena moich możliwości? W każdym razie przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym wykonywać tak trudny i jednocześnie ważny społecznie zawód. Zmieniło się to w liceum, kiedy podjęłam naukę w klasie biologiczno-chemicznej. Dodam, że kierunek ten uruchomiono w roku, w którym rozpoczynałam edukację w „Chopinie”.
Ten rocznik obfitował w późniejszych lekarzy.
I to potwierdza, jak był potrzebny taki profil. Ale miałam też świetnych nauczycieli, którzy pozwolili mi uwierzyć w siebie: moja wychowawczyni – pani prof. Majchrzak (która wtedy rozpoczynała pracę w liceum), prof. Jerzy Krupa, prof. Tadeusz Tomaszewski, pan prof. Kruszyński i wielu innych. Bez patosu mogę powiedzieć, że mieli oni ogromny wpływ na mnie i moje zawodowe decyzje. A co do kolegów lekarzy, to rzeczywiście na medycynę zdecydowało się wtedy sporo osób. Kilkoro kolegów jest lekarzami, a niemalże cała reszta klasy wybrała różne inne zawody medyczne lub pokrewne naukom przyrodniczym.
Po studiach trafiła Pani do sochaczewskiego szpitala, z którym jest Pani związana od początku zawodowej kariery. Czy już wtedy wiedziała Pani, że chce leczyć dzieci?
Takie zainteresowania pojawiły się już podczas studiów. Działałam nawet w pediatrycznym kole naukowym na uczelni. Kiedy wróciłam do Sochaczew, wiedziałam, że chcę robić specjalizację z pediatrii, a ówczesny dyrektor szpitala, doktor Grzybowski, przyjął to z wielką radością, bo wtedy też brakowało pediatrów.
Zaczynała Pani w „starym” szpitalu, co nie było łatwe.
Biorąc pod uwagę warunki lokalowe, to była ciężka praca. Bieganie w fartuchu z jednego budynku do drugiego, w mróz, chlapę, nocą. Albo gonitwa po wąskich schodach, bo przecież nie było windy. Na szczęście mamy to za sobą. Nowy budynek szpitalny stworzył nowe możliwości.
I przyniósł Pani funkcję ordynatora oddziału dziecięcego.
Nie od razu. U nas odbywało się to trochę na zasadzie przekazywania pałeczki. Kiedy rozpoczynałam pracę, ordynatorem była doktor Galus, a jej zastępcą pani doktor Cieślak. Później ona została szefową oddziału, a ja przez wiele lat byłam jej zastępcą. Formalnie ordynatorem „z konkursu” jestem od 2005 r., choć już dwa lata wcześniej pełniłam te obowiązki.
Powiedziała Pani, że nowy budynek szpitalny dał większe możliwości. Przyniósł jednak nowe problemy. Od lat nasza lecznica i lokalne przychodnie borykają się z brakiem pediatrów. Z czego to wynika?
Moim zdaniem przyczyniła się do tego reforma służby zdrowia z 1999 r., która szpitalom powiatowym odebrała prawo do specjalizowania młodych lekarzy. Mogły to robić tylko kliniki, a więc placówki medyczne w dużych miastach. Jeżeli lekarz-stażysta trafił na specjalizację do takiego szpitala, to albo w nim zostawał, albo dostawał pracę w innej placówce w tym mieście. Po wielu latach spędzonych w Warszawie, Łodzi czy Krakowie ciężko się wraca do małego miasta, żeby tu rozpoczynać praktykę lekarską. W ten sposób, przez 10 lat obowiązywania tamtych przepisów, stworzyła nam się luka pokoleniowa.
Pamiętam, że kilka lat temu, z powodów kadrowych, oddział dziecięcy otarł się nawet o groźbę likwidacji.
Wtedy ogromną determinacją wykazali się pacjenci i cała społeczność powiatu, która nie pozwoliła na zamknięcie pediatrii w szpitalu. Na szczęście zmieniły się także przepisy dotyczące specjalizacji i od kilku lat szkolą się u nas młodzi lekarze. Dwoje już świetnie zdało egzaminy specjalizacyjne i, co najważniejsze, pracują w naszym szpitalu i przychodniach. Kolejni robią specjalizację i również są doskonałym materiałem na pediatrów. Ale patrząc na potrzeby zdrowotne dzieci z naszego powiatu, to i tak ciągle za mało.
Statystycznie rzecz biorąc, lekarzy mamy dużo, uczelnie medyczne pękają w szwach. Brakuje głównie pediatrów. Może to jest kwestia finansów? Ginekolog, dermatolog czy kardiolog ma większe szanse na dorobienie do etatu.
Pewnie jest sporo racji w tym co pani mówi, ale brakuje także internistów, lekarzy rodzinnych, którzy chcieliby przyjmować w przychodniach, gdzie praca jest naprawdę ciężka. Poza tym dynamiczny rozwój medycyny spowodował powstawanie atrakcyjnych wąskich specjalizacji.
Pacjenci ironizują, że mamy specjalistów od prawego i lewego kolana, którzy widzą jedynie swój wąski wycinek, a nie cały organizm. A ponadto na wizytę u specjalisty czeka się miesiącami.
Mam nieco inny pogląd. Uważam, że to lekarz pierwszego kontaktu powinien być takim przewodnikiem, znać pacjenta, widzieć jego ogólny stan, a w razie potrzeby kierować do specjalisty. Problem leży jednak w zbyt małym dostępie do lekarzy specjalistów. Jeżeli pacjent miesiącami czeka na taką konsultację, to ponownie idzie do lekarza rodzinnego, żeby ten mu jakoś pomógł do czasu wizyty. Dlatego „peozety” są tak przeciążone i mało kto się decyduje na pracę w nich. Znam ten problem z autopsji, bo wspieram pediatrycznie jedną z przychodni i od dawna powtarzam, że jeżeli poddajemy tzw. bilansom dwulatki, sześciolatki i starsze dzieci, czemu nie robimy tego w przypadku czterdziestolatków. Taki całościowy przegląd stanu dorosłego człowieka pozwoliłby uniknąć wielu chorób i nakładów finansowych ponoszonych na leczenie w późniejszym wieku. Przecież wszyscy powtarzamy, że lepiej zapobiegać niż leczyć.
Tylko że na mówieniu się kończy, a rzeczywistość jest taka, że ci, których na to stać, leczą się prywatnie. Pozostali czekają w ogromnych kolejkach.
I w ten sposób wracamy do kolejnej powtarzanej wciąż kwestii o zbyt niskich nakładach państwa na lecznictwo, bo nikt nie liczy, ile pieniędzy pozostaje w sferze medycyny komercyjnej.
Kolejny problem, z jakim mierzy się nie tylko Pani oddział, to braki kadrowe w obsadzie pielęgniarskiej. Tutaj zdecydowanie chodzi o pieniądze.
O zarobki i trudną pracę. Pensje pielęgniarek są niewspółmiernie niskie w stosunku do wykonywanej przez nie pracy. Obawiam się, że za kilka lat to będzie główny problem kadrowy szpitali, bo przecież nie dotyczy on tylko Sochaczewa. Na moim oddziale pracują panie, które za kilka lat zaczną odchodzić na emeryturę, a następców nie widać. Niewiele pielęgniarek się kształci, bo ten zawód stał się mało atrakcyjny. A wiele z tych, które kończą studia licencjackie, nie podejmuje pracy w zawodzie lub po prostu wyjeżdża za granicę.
Przeminął etos „siostry”?
Trudno mówić o etosie, kiedy za skromną pensję trzeba utrzymać rodzinę, a na jedną pielęgniarkę przypada kilkunastu pacjentów na oddziale. Jeśli nie pojawią się rozwiązania na szczeblu ogólnokrajowym, to za kilka lat pielęgniarki znikną ze szpitali, a w ślad za nimi szpitale.
Chciałam poruszyć jeszcze jedną ważną sprawę. Chodzi o szczepienia, a właściwie niechęć części rodziców do szczepienia swoich dzieci. Czy lekarze dostrzegają ten problem?
Jeśli o mnie chodzi, widzę w tym duże zagrożenie. Kilka wieków zajęło ludzkości stworzenie szczepionek na najpoważniejsze choroby, które zdziesiątkowały całe kontynenty, a teraz mamy się od tego odwrócić, celowo zarażając dzieci na specjalnych odra- czy ospa-party? Moim zdaniem jest to niebezpieczne zjawisko.
Jest Pani znaną w mieście orędowniczką szczepień, może stąd wynika Pani przekonanie o ich zbawiennym wpływie. Na forach internetowych można znaleźć wiele wpisów negujących potrzebę szczepień. Rodzice twierdzą, że, mimo iż nie szczepią własnych dzieci, te nie chorują. I że to właśnie szczepionki osłabiają układ odpornościowy.
Ich dzieci nie chorują, ponieważ większość populacji jest zaszczepiona, więc tak naprawdę nie mają się od kogo zarażać. Wyobraźmy sobie jednak sytuację, że wszyscy zrezygnujemy ze szczepień. Co wtedy? Dzisiaj, nawet jeśli pojawiają się zachorowania na choroby zakaźne, to mają one łagodny przebieg, nie dochodzi do epidemii, czy pandemii, ludzie nie umierają na ospę, nie zostają kalekami w wyniku choroby Hainego-Medina. Ale jest to właśnie zasługa profilaktyki szczepiennej. Wypadki śmiertelne, o czym słyszymy w mediach, pojawiają się właśnie u dzieci nieszczepionych.
Jednym z argumentów przeciwników szczepień jest np. zwiększająca się liczba przypadków autyzmu u dzieci, zachorowania na krztusiec.
Co do autyzmu, nie ma żadnych potwierdzonych badań w tym zakresie. Specjaliści szukają raczej winy w uwarunkowaniach indywidualnych, środowiskowych i cywilizacyjnych. Jeśli chodzi o krztusieć, rzeczywiście zauważyliśmy zwiększoną liczbę zachorowań, ale są to z reguły lekkie przypadki i nie dowodzą szkodliwości szczepień. Po prostu co jakiś czas pojawiają się opracowania, które pewna grupa osób przyjmuje jako pewnik. Nie są one naukowo udowodnione, ale mogą niektórym zawrócić w głowie.
Czy myśli Pani, że grozi nam „szczepionkowy strajk”?
Mam nadzieję, że nie. Większość rodziców to rozumie. Ponadto obowiązek szczepień przeciwko niektórym chorobom nakłada prawo. Dzisiaj mogą nas one ochronić nawet przed 25 chorobami. Cały czas pojawiają się jednak nowe zagrożenia dla najmłodszych. Mam tu na myśli pneumokoki, meningokoki. Dobrze byłoby, gdyby państwo, chociaż częściowo, zwolniło rodziców z kosztów zakupu tych szczepionek.
Ma Pani za sobą bogatą praktykę lekarską. Pani niegdysiejsi pacjenci przychodzą teraz ze swoimi dziećmi. Jak przez te lata zmieniły się metody leczenia.
Postęp w medycynie jest ogromny. Pojawiają się nowe badania, czułe urządzenia diagnostyczne, lekarze dokonują operacji, o których kiedyś nam się nie śniło, ale to wszystko dotyczy przede wszystkim lecznictwa specjalistycznego. Natomiast w leczeniu tradycyjnych dziecięcych zachorowań, od lat doradzam to samo. Antybiotyki tylko wtedy, kiedy są niezbędne. Lepiej na początku choroby podać herbatkę ziołową, syrop czy lek mniej inwazyjny, niż zaczynać kurację, np. zwykłego przeziębienia, od antybiotyku.
Tyle że dorośli nie mają teraz czasu, aby dziecko kilkanaście dni dochodziło do siebie w domu. Łatwiej podać antybiotyk, który zadziała szybko i skutecznie.
Do czasu. Dopiero teraz okazuje się, jak bardzo świat medyczny dał się zwieść antybiotykoterapii, niepotrzebnie jej nadużywając. Bo wtedy, kiedy antybiotyki są rzeczywiście konieczne, okazuje się, że nie działają. Po prostu nasze organizmy uodporniły się na nie. No i nieustająco doradzam szczepienia. Nie tylko dzieciom.
___
Komentarz:
Wywiad został opublikowany w kwietniu 2016 r. Dwa lata później w Polsce zachorowania na odrę zaczęły się rozprzestrzeniać w błyskawicznym tempie. W całym kraju rozpoczęła się gorączkowa dyskusja między przeciwnikami i zwolennikami szczepień.