Ma 85 lat i nadal pracuje. Codziennie można go spotkać w małym zakładzie na ul. Wąskiej. Mówi, że gdyby nie praca, nie miałby po co wstawać z łóżka. Mieczysław Gorzak jest jednym z niewielu sochaczewskich szewców i co najważniejsze, ma następcę.
Pan Mieczysław pracę w zawodzie rozpoczął w 1946 r., tuż po wyzwoleniu. Szczyci się tym, że nauki pobierał u mistrza Ignacego Zielonkiewicza, znanego w mieście szewca. Najpierw pracował jako uczeń, później, po skończeniu szkoły i specjalnych kursów, jako rzemieślnik.
Dobra szkoła
- Pan Zielonkiewicz był bardzo porządnym człowiekiem. Dobrze nas traktował. Wszyscy pracownicy byli ubezpieczeni – wspomina pan Mieczysław. – Jak tylko zacząłem u niego terminować, zaraz wysłał mnie na obiady. Dwa razy w tygodniu zwalniał uczniów do szkoły i to przez trzy lata.
Kiedy w 1960 r. szewc Zielonkiewicz zmarł, pan Mieczysław odkupił zakład, w którym pracuje do dziś. Tyle, że wtedy warsztat mieścił się na ul. Warszawskiej, w miejscu, gdzie obecnie jest sklep jubilerski. Później przez wiele lat zajmował małe pomieszczenie w głębi kamienicy przy ul. Wąskiej. Kilka lat temu pan Mieczysław przeprowadził się do widnego pomieszczenie od frontu, ale w tej samej kamienicy.
W zakładzie do dziś stoją maszyny niezbędne w szewskim fachu, a pochodzące z czasów powojennych. Maszyna płaska firmy Singer, maszyna łatkowa i tzw. słupek do szycia cholew. Bo Mieczysław Gorzak jest nie tylko szewcem, ale i cholewkarzem. Kiedyś to były dwa różne zawody i na oba posiada papiery mistrzowskie. Zdobywał je w Warszawie, przy ul. Złotej.
- To były inne czasy, buty szyliśmy ręcznie i na miarę. Nie używało się tak jak dzisiaj kleju. Buty musiały być szyte i to podwójnym szwem. Takie obuwie miało swoją cenę, ale i gwarantowaną jakość – wspomina pan Mieczysław i pokazuje specjalne szpilki, którymi nakłuwało się skórę przed jej zszyciem oraz szewski młotek, odziedziczony jeszcze po mistrzu Zielonkiewiczu. Jest on z jednej strony specjalnie zaokrąglony, żeby nie uszkodzić delikatnego buta.
W tamtych czasach zakład otwierał o 6 rano, kiedy dzwonili w kościele. Robił sobie przerwę na obiad, a po powrocie pracował do 18, albo jeszcze dłużej.
Jolanta Sosnowska
Pełen tekst znajdą Państwo w najbliższym, tym razem poniedziałkowym, wydaniu "Ziemi".